Od pewnego czasu Swami Wiwekananda planował podróż do Londynu. Chciał zasiać ziarno Wedanty w stolicy Imperium Brytyjskiego. Pani Henrietta Müller wysłała mu serdeczne zaproszenie do odwiedzenia Londynu, a pan E.T. Sturdy zaprosił go, aby zatrzymał się u niego w domu. Pan Leggett także zaprosił Swami do Paryża w charakterze swojego gościa.
Pan Francis H. Leggett, którego gościnności Swami doświadczył już w Percy, był bogatym biznesmenem z Nowego Jorku. On i jego dwie znajome, pani William Surges i panna Josephine MacLeod (które były siostrami) przychodziły na wykłady, których Swami udzielał w Nowym Jorku poprzedniej zimy. Wszyscy byli pod wrażeniem osobowości Swami i jego posłania, a pan Leggett wspomniał kiedyś, że nauczyciel był osobą o „wielkim zdrowym rozsądku”. Zażyła więź rozwinęła się stopniowo pomiędzy Swami, dwiema siostrami i panem Leggett. Pani Sturges, która była wdową i pan Leggett zaręczyli się i oznajmili o tym w czasie letniego obozu w Percy. Zdecydowali, że wezmą ślub w Paryżu i pan Leggett zaprosił Swami aby był świadkiem w czasie ceremonii.
To zaproszenie, które przyszło do Swami w tym samym czasie co zaproszenia od Pani Müller i pana Sturdy wydało się Swami, jak opisał to w liście, „boskim wezwaniem”. Nowojorscy przyjaciele Swami pomyśleli, że podróż morska będzie bardzo korzystna dla jego zmęczonego ciała i umysłu. W tym czasie Swami zaczął mieć przeczucia nadchodzącego końca. Pewnego dnia powiedział nawet: „Mój czas się skończył”. Ale świadomość jego niedopełnionej misji sprawiła, że zapomniał o swym ciele.
Swami i pan Leggett wypłynęli z Nowego Jorku w środku sierpnia 1895 roku docierając do Paryża pod koniec miesiąca. Francuska metropolia z jej muzeami, kościołami, katedrami, pałacami i galeriami sztuki zaimponowała mu jako centrum europejskiej kultury, został również przedstawiony wielu oczytanym Francuzom.
Kiedy Swami przyjechał do Londynu został entuzjastycznie powitany przez panią Müller, którą poznał w Ameryce i pana Sturdy, który studiował Sanskryt i do pewnego stopnia praktykował ascezę w Himalajach. Umysł Swami został wypełniony kłębiącymi się myślami kiedy przyjechał do wielkiego miasta. Był chętny by wypróbować swą zdolność do bycia tłumaczem duchowej kultury Indii w samej cytadeli anglojęzycznych narodów. Wiedział także, że należał do poddańczej rasy, która była pod imperialistyczną dominacją Anglii od prawie stu czterdziestu lat. Cierpienie Indii przypisywał, przynajmniej po części, tym obcym rządom. Był świadomy arogancji brytyjskiej klasy rządzącej w Indii, dla której Indie były krajem pogrążonym w mrokach przesądów. Czy Brytyjczycy cierpliwie wysłuchają religii i filozofii jego przodków, z których był dumny? Czy raczej pomyślą, że nic dobrego nigdy nie może wyjść „z Nazaretu”? Jak możemy się dowiedzieć z jego własnych opowieści, nie postawił stopy na brytyjskiej ziemi z najprzyźniejszymi uczuciami. Ale jak się czuł kiedy opuszczał Anglię po swej krótkiej wizycie zostanie tu opisane.
Po kilku dniach odpoczynku Swami po cichu rozpoczął swą pracę. Poprzez przyjaciół został stopniowo przedstawiany ludziom, którzy mogli zainteresować się jego myślami; część swojego czasu poświęcił także na zwiedzenie miejsc historycznych. Po trzech tygodniach od przyjazdu był już zaangażowany w intensywną działalność. Rozpoczął prowadzenie zajęć, znalazła się również sala, niewystarczająca by pomieścić wszystkich studentów. Gazety publikowały z nim wywiady nazywając go „indyjskim joginem”. Lady Isabel Margesson i wielu innych członków arystokracji zostało przyciągniętych do nauk Swami. W jego pierwszym publicznym wykładzie uczestniczyło wielu uczonych i inteligentnych ludzi; niektóre z głównych gazet pisały o tym z entuzjazmem. The Standard porównywał jego postawę moralną do Rammohan Roya i do Keśab Ćandra Sena. W London Daily Chronicle napisano, że przypominał ludziom Buddhę. Nawet głowy kościołów okazywały ciepłe uznanie.
Ale największym nabytkiem Swami w Londynie była pani Margaret E. Noble, która później została jego uczennicą, poświęcając swe życie dla edukacji kobiet w Indiach. Została także orędowniczką politycznej wolności Indii i zainspirowała wielu ich przywódców swym słowem pisanym i mówionym.
Pani Noble, czwarte dziecko Samuela Noble, urodziła się w Północnej Irlandii w 1867 roku. Zarówno jej dziadek jak i ojciec byli pastorami w Kościele Wesleyan i brali aktywny udział w agitacji politycznej na rzecz wolności Irlandii. Jej babcia i ojciec uczyli ją Biblii. Jej ojciec, który zmarł w wieku trzydziestu czterech lat miał przeczucia co do przyszłego powołania córki. Ostatnia rzecz, którą wyszeptał swej żonie, dotyczyła Margaret. „Kiedy Bóg ją wezwie”, powiedział, „pozwól jej odejść. Rozwinie swoje skrzydła. Dokona wielkich rzeczy.”
Po ukończeniu college’u Margaret podjęła pracę nauczycielki w Keswick, w angielskim Lake District, gdzie kontakt z Wysokim Kościołem wzbudził w niej religijne emocje. Następnie nauczała w sierocińcu w Rugby, gdzie pracowała fizycznie razem z podopiecznymi. W wieku 21 lat panna Noble została mianowana nauczycielką w szkole średniej w Wrexham, w dużym ośrodku górniczym, gdzie brała udział w działalności społecznej miasta, odwiedzała slumsy i opiekowała się bezdomnymi. Następnie poszła do Chester i uczyła klasę osiemnastoletnich dziewczyn. Tutaj zagłębiła się w systemy edukacyjne Pestalozziego i Froebla. A wreszcie przyjechała do Londynu, gdzie jesienią 1895 roku otworzyła w Wimbledonie własną szkołę – Ruskin School.
Metropolia Imperium Brytyjskiego dawała pani Noble nieograniczone możliwości realizacji wielu ukrytych pragnień – politycznych, literackich i edukacyjnych. Tutaj dołączyła do grupy „Wolna Irlandia”, pracując na rzecz wolności Irlandii. Została również serdecznie przyjęta w ekskluzywnym salonie Lady Ripon, gdzie regularnie dyskutowano o sztuce i literaturze. Salon ten przekształcił się później w Sesame Club, z pokojami na Dover Street, gdzie Bernard Shaw, T.H. Huxley i inni ludzie literatury i nauki dyskutowali na wysoce intelektualne tematy. Margaret Noble została sekretarzem klubu i prowadziła wykłady „Psychologia dziecka” i „Prawa kobiet”. Tak więc jeszcze zanim spotkała Swami Wiwekananda, nieświadomie przygotowywała grunt pod swoje przyszłe działania w Indiach.
W tym czasie Margaret doznała okrutnego ciosu. Była głęboko zakochana w mężczyźnie, a nawet ustaliła datę ślubu. Ale odbiła go jej inna kobieta. Kilka lat wcześniej inny młody mężczyzna, z którym miała być zaręczona, zmarł na gruźlicę. Te doświadczenia głęboko ją zszokowały i zaczęła poważniej interesować się religią. Bardzo lubiła prostą modlitwę Thomasa à Kempis: „Bądź tym, o co się modlisz”.
Pewnego dnia jej nauczyciel sztuki, Ebenezer Cook, powiedział Margaret: „Lady Isabel Margesson zaprasza do swojego domu kilkoro przyjaciół, aby posłuchali hinduskiego Swami. Przyjdziesz?” Swami Wiwekananda był już tematem dyskusji wśród niektórych członków Klubu Sezamowego. Pan E.T. Sturdy i panna Henrietta Müller opowiedziały o jego niezwykłym sukcesie w Ameryce jako kaznodziei i mówcy.
Panna Noble po raz pierwszy spotkała Swami Wiwekanandę w niedzielny wieczór w salonie Lady Isabel Margesson, znajdującym się na modnym londyńskim West Endzie. Miał przemawiać do grupy ludzi o myśli hinduskiej. Panna Noble przybyła jako jedna z ostatnich. Piętnaście osób siedziało w pokoju w absolutnej ciszy. Nerwowo czuła, że wszystkie oczy zwrócone są na nią, a kiedy zajęła pierwsze wolne krzesło, poprawiła spódnicę by usiąść bez hałasu. Swami siedział naprzeciwko niej. Na palenisku za nim płonął węgiel. Zauważyła, że był wysoki, dobrze zbudowany i miał aurę głębokiego spokoju. Efekt jego długiej praktyki medytacyjnej był widoczny w łagodności i wzniosłości jego spojrzenia, które, jak miała później pisać, „Rafael być może namalował nam na czole Dzieciątka Sykstyńskiego”.
Swami spojrzał na Lady Isabel ze słodkim uśmiechem, gdy powiedziała: „Swamidżi, wszyscy nasi przyjaciele są tutaj”. Zaintonował kilka wersetów z sanskrytu. Panna Noble była pod wrażeniem jego melodyjnego głosu. Usłyszała, jak Swami mówił między innymi: „Cała nasza walka toczy się o wolność. Nie szukamy ani nędzy, ani szczęścia, ale wolności, samej wolności”.
Na początku pannie Noble trudno było zaakceptować poglądy Swami Wiwekanandy. Ale zanim wyjechał z Londynu, zaczęła zwracać się do niego „Mistrz”.
Wspominając te pierwsze spotkania w Londynie i ich decydujący wpływ na jej życie, Nivedita napisała w 1904 roku do przyjaciela: „Przypuśćmy, że nie przyjechałaby wtedy do Londynu! Życie byłoby jak sen bez głowy, bo zawsze wiedziałem, że na coś czekam. Zawsze mówiłem, że wezwanie nadejdzie. I tak się stało. Ale gdybym wiedziała więcej o życiu, wątpię, czy bym to rozpoznała kiedy nadszedł czas. Na szczęście niewiele wiedziałam i oszczędzono mi tej tortury… Zawsze miałam w sobie ten palący głos, ale nic do powiedzenia. Jakże często siadałam z piórem w ręku, aby przemówić, a nie było mowy! A teraz nie ma jej końca! Jak na pewno jestem dopasowana do mojego świata, tak z pewnością mój świat mnie potrzebuje, czeka – gotowy. Strzała znalazła swoje miejsce w łuku. Ale gdyby nie przyszedł! Gdyby medytował sobie na szczytach Himalajów!… Mnie na przykład, nigdy by tu nie było.”
Swami Wiwekananda i pan Sturdy wkrótce rozpoczęli angielskie tłumaczenie aforyzmów Bhakti autorstwa Narada. W tym czasie Swami przyszło do głowy, że religii nie może trwale praktykować bez organizacji i rytuałów. Zdał sobie sprawę, że zwykły luźny system filozofii szybko stracił swój urok. Widział zatem potrzebę formułowania rytuałów opartych na prawdach Upaniszad, które służyłyby człowiekowi od narodzin do śmierci – rytuałów przygotowujących do ostatecznego urzeczywistnienia ponadzmysłowego Absolutu.
Jego pobyt w Anglii był bardzo krótki, ale jego wnikliwość pozwoliła mu ocenić angielski charakter z dużą dokładnością. 18 listopada 1895 roku napisał do wielbiciela: „W Anglii moja praca jest naprawdę wspaniała. Sam się temu dziwię. Anglicy nie mówią zbyt wiele w gazetach, ale pracują cicho. Jestem pewien, że wykonałem więcej pracy w Anglii niż w Ameryce”. A w innym liście, napisanym 13 listopada, do pewnego brata–ucznia w Indiach: „Każde przedsięwzięcie podejmowane w tym kraju wymaga trochę czasu, zanim się uruchomi. Ale kiedy John Bull przyłoży rękę do czegoś, nigdy temu nie odpuści. Amerykanie są szybcy, ale są trochę jak płonąca słoma, łatwa do ugaszenia”.
Swami otrzymywał listy od amerykańskich wielbicieli z prośbą o powrót; bogata dama z Bostonu obiecała wspierać jego pracę w Nowym Jorku przez całą zimę. Jednak przed wyjazdem z Anglii zorganizował zajęcia w Londynie, które pan Sturdy miał prowadzić do czasu przybycia nowego Swami z Indii, o potrzebie którego stale pisał do swoich braci uczniów w klasztorze Baranagore.
6 grudnia 1895 roku po dwumiesięcznym pobycie w Anglii, Swami Wiwekananda wrócił do Nowego Jorku, w doskonałym zdrowiu i nastroju. Podczas jego nieobecności za granicą jego amerykańscy uczniowie Kripananda, Abhayananda i Pani Waldo prowadzili regularne zajęcia, które uczyły radźa–jogi zarówno w jej praktycznych, jak i teoretycznych aspektach.
Wraz z Kripanandą zajął nowe kwatery, składające się z dwóch przestronnych pokoi, mogących pomieścić sto pięćdziesiąt osób. Swami natychmiast rzucił się do działania i wygłosił serię wykładów na temat pracy jako duchowej dyscypliny. Rozmowy te zostały następnie opublikowane jako Karma–Joga, która jest uważana za jedną z jego najlepszych książek. W międzyczasie wielbiciele Swami odczuwali, że potrzebny jest stenograf, który spisywałby jego przemówienia w czasie zajęć i podczas publicznych wystąpień. Wiele z jego cennych przemówień zostało już utraconych, ponieważ nie było reportera, który mógłby je nagrać. Na szczęście na scenie pojawił się Anglik J.J. Goodwin, który początkowo był zatrudniony jako profesjonalny stenograf; jednak w ciągu kilku dni był pod takim wrażeniem życia i przesłania Swami, że został jego uczniem i zaoferował swoje usługi za darmo, z komentarzem, że skoro nauczyciel mógł poświęcić całe swoje życie, aby pomóc ludzkości, on, uczeń, może przynajmniej oddać swoje usługi jako ofiarę miłości. Goodwin podążał za Swami jak cień w Ameryce, Europie i Indiach; zapisał wiele publicznych wypowiedzi Wiwekanandy, zachowanych obecnie w opublikowanych książkach i w ten sposób zdobył wieczną wdzięczność niezliczonych mężczyzn i kobiet.
Swami spędził Boże Narodzenie 1895 roku z państwem Leggett w ich wiejskim domu, Ridgely Manor, który często odwiedzał, aby cieszyć się wytchnieniem od ciężkiej pracy w Nowym Jorku. Ale nawet tam wygłaszał wzniosłe duchowe dyskursy, jak wynika z poniższego fragmentu listu napisanego przez pana Leggetta 10 stycznia 1896 roku do panny MacLeod:
Pewnej nocy w Ridgely wszyscy byliśmy oczarowani jego elokwencją. Takiej myśli nigdy nie słyszałem wyrażonej przez śmiertelnika – takiej, jaką wypowiadał przez dwie i pół godziny. Wszyscy byliśmy głęboko poruszeni. I dałbym sto dolarów za napisany na maszynie dosłowny raport. Swami został natchniony w stopniu, jakiego nigdy wcześniej ani od tamtej pory nie widziałem. Opuści nas wkrótce i być może już nigdy go nie zobaczymy, ale pozostawi niezatarty ślad w naszych sercach, który pocieszy nas do końca naszych ziemskich karier.
Po krótkiej wizycie w Bostonie jako gość pani Ole Bull, Swami rozpoczął serię publicznych wykładów w Nowym Jorku w Hardeman Hall, The People’s Church, a później w Madison Square Garden, który mógł pomieścić 1500 osób. W tym ostatnim miejscu wygłosił swoje słynne wykłady o miłości jako duchowej dyscyplinie, które następnie zostały opublikowane jako Bhakti-Joga. Zarówno wykłady Swami, jak i jego osobowość spotkały się z pozytywnym komentarzem w gazetach. Wtajemniczył w życie monastyczne doktora Street, który przyjął imię Yogananda.
Pani Ella Wheeler Wilcox, jedna z założycielek ruchu Nowej Myśli w Ameryce, wypowiadała się z uznaniem o naukach Swami. Ona i jej mąż najpierw poszli go posłuchać z ciekawości, a co się potem wydarzyło, można opowiedzieć jej własnymi słowami:
Nim upłynęło dziesięć minut na widowni, poczuliśmy, że wznosimy się w atmosferę tak rozrzedzoną, tak żywą, tak cudowną, że siedzieliśmy oczarowani i prawie bez tchu do końca tego wykładu. Kiedy to się skończyło, wyszliśmy z nową odwagą, nową nadzieją, nową siłą, nową wiarą, by stawić czoła codziennym perypetiom życia… Była to ta straszna zima katastrof finansowych, kiedy banki upadały, a akcje spadały jak pęknięte balony i biznesmeni szli przez ciemne doliny rozpaczy, a cały świat wydawał się pokręcony. Czasami po nieprzespanych nocach pełnych zmartwień i niepokoju mój mąż szedł ze mną, aby wysłuchać wykładu Swami, a potem wychodził w zimowy mrok i szedł ulicą uśmiechnięty i mówił: „W porządku. Nie ma się czym martwić.” I wracałam do swoich obowiązków i przyjemności z tym samym podniesionym poczuciem duszy i poszerzoną wizją… „Nie przychodzę po to, by nawracać cię na nową wiarę” – powiedział. „Chcę, żebyś zachował swoją wiarę; chcę, aby metodysta był lepszym metodystą, prezbiterianin lepszym prezbiterianinem, a unitarianin lepszym unitarianinem. Chcę cię nauczyć żyć prawdą, odsłaniać światło we własnej duszy”. Przekazał przesłanie, które wzmocniło człowieka biznesu, które spowodowało, że frywolna kobieta z towarzystwa zatrzymała się i zastanowiła; dało ono artyście nowe aspiracje; wpoiło żonie i matce, mężowi i ojcu większe i świętsze zrozumienie swego obowiązku.
Po zakończeniu pracy w Nowym Jorku Swami w towarzystwie Goodwina wyjechał do Detroit. Głównym tematem jego wykładów i zajęć była bhakti, czyli miłość do Boga. W tym czasie był cały zakochany. Wydawało się, że zawładnęło nim jakieś boskie szaleństwo, jakby jego serce pękło z tęsknoty za ukochaną Matką. Wygłosił swój ostatni publiczny wykład w Świątyni Beth–El, której liderem był rabin Louis Grossman, gorący wielbiciel Swami. Swami rzucił niejako czar na całą publiczność. „Nigdy – pisała pani Funke – nie widziałam by Mistrz wyglądał jak tamtego wieczoru. W jego pięknie było coś nieziemskiego. To było tak, jakby duch prawie rozerwał więzy ciała i wtedy zobaczyłam zapowiedź końca. Był bardzo wyczerpany latami przepracowania i już wtedy było widać, że nie tęsknił za tym światem. Próbowałam przymknąć na to oczy, ale w sercu znałam prawdę. Potrzebował odpoczynku, ale czuł, że musi iść dalej.”
Swami Wiwekananda wciąż na nowo przychodziło do głowy, że jego lata są policzone. Często mówił w tamtym okresie: „Och, ciało to straszna niewola!”. lub „Jak bardzo chciałbym móc się ukryć na zawsze!” Notatnik, który nosił ze sobą podczas swoich wędrówek po Indiach, zawierał te znaczące słowa: „Teraz znaleźć kąt i położyć się w nim by umrzeć!”. W liście do przyjaciela zacytował te słowa i powiedział: „Ale cała ta karma pozostała. Mam nadzieję, że teraz to przepracowałem. Wygląda na to, że miałam halucynacje w tych dziecinnych snach o robieniu tego i robieniu tamtego. Kończę z nimi… Być może te szalone pragnienia były konieczne, aby sprowadzić mnie do tego kraju. I dziękuję Bogu za to doświadczenie”.
25 marca 1896 wygłosił swój słynny wykład „Filozofia Wedanty” przed doktorantami wydziału filozofii Uniwersytetu Harvarda. Wywołał on takie wrażenie, że zaproponowano mu posadę w Katedrze Filozofii Wschodniej na uniwersytecie. Później podobna oferta przyszła z Uniwersytetu Columbia. Ale odmówił obu, ponieważ był sannjasinem.
W 1894 roku Swami Wiwekananda założył Towarzystwo Wedanty w Nowym Jorku jako organizację niesekciarską, której celem było głoszenie uniwersalnych zasad Wedanty. Została ona lepiej zorganizowana w 1896 roku. Tolerancja i uniwersalizm religijny stały się jej mottem, a jej członkowie byli powszechnie znani jako „Wedantyni”.
W międzyczasie wielkie dzieła Swami: Radźa–Joga, Bhakti–Joga i Karma–Joga przyciągały uwagę wielu myślicieli w kraju. Swami poważnie podchodził do organizowania Hinduizmu na solidnych, uniwersalnych, etycznych i racjonalnych podstawach, tak aby przemawiał do poważnych myślicieli we wszystkich częściach świata. Chciał zreinterpretować, zgodnie z metodami współczesnej nauki, hinduski pogląd na duszę, boskość, związek między materią a energią oraz kosmologię. Ponadto chciał dokonać klasyfikacji pozornie sprzecznych fragmentów Upaniszad dotyczących doktryn dualizmu, kwalifikowanego niedualizmu i absolutnego niedualizmu oraz ukazać ich ostateczną zgodność. Aby osiągnąć ten cel, poprosił swoich wielbicieli w Indiach, aby przysłali mu Upaniszady i Sutry Wedyjskie z komentarzami czołowych aćarjów, a także fragmenty Brahman z Wed i Puran. On sam chciał napisać ten Największy Testament, tę Uniwersalną Ewangelię, aby przetłumaczyć myśl hinduską na język zachodni. Swój cel wyraził w liście napisanym do jednego ze swoich uczniów 17 lutego 1896 roku:
Przełożyć hinduskie idee na język angielski, a potem zrobić z suchej filozofii i zawiłej mitologii i dziwacznej, zaskakującej psychologii, religię, która będzie łatwa, prosta, popularna, a jednocześnie spełni wymagania najwyższych umysłów, to zadanie, które mogą zrozumieć tylko ci, którzy tego próbowali. Abstrakcyjna Adwaita musi stać się żywa – poetycka – w życiu codziennym; a z oszałamiającego jogizmu musi wyjść najbardziej naukowa i praktyczna psychologia – a wszystko to musi być ułożone w takiej formie, aby dziecko mogło to pojąć. To jest dzieło mojego życia. Tylko Bóg wie ile z tego mi się uda. Mamy prawo do pracy a nie do jej owoców.
Swami zawsze chciał zdrowej wymiany idei między Wschodem a Zachodem; był to jeden z celów Towarzystwa Wedanty w Nowym Jorku. Czuł potrzebę stworzenia ośrodków żywotnej i nieustannej komunikacji między dwoma światami, aby stworzyć „niejako otwarte drzwi, przez które Wschód i Zachód mogą swobodnie przechodzić tam i z powrotem, bez poczucia obcości, jak z jednego domu do drugiego.” Myślał już w tym czasie o sprowadzeniu do Ameryki niektórych swoich braci uczniów jako kaznodziejów Wedanty. Chciał również wysłać niektórych swoich amerykańskich i angielskich uczniów do Indii, aby uczyli nauki, przemysłu, technologii, ekonomii, socjologii stosowanej i innych praktycznych rzeczy, których Hindusi potrzebowali, aby poprawić swoje warunki społeczne i podnieść standard życia. Często opowiadał swoim amerykańskim uczniom o swojej wizji, że nadejdzie czas, kiedy linie demarkacyjne między Wschodem a Zachodem zostaną zatarte. Z Anglii pisał już do Swami Saradanandy, aby przygotował się do przybycia na Zachód.
Wiosną 1896 roku zaczęły napływać listy z Anglii błagające Swami Wiwekananda o powrót tam i kontynuowanie jego działalności. Swami czuł potrzebę skoncentrowania się na pracy zarówno w Londynie, jak i w Nowym Jorku, dwóch wielkich metropoliach świata zachodniego. Dlatego ustalił z panną Waldo i innymi wykwalifikowanymi uczniami, aby kontynuowali jego program w Ameryce podczas jego nieobecności. Pan Francis Leggett został mianowany prezesem Towarzystwa Wedanta.
Swami otrzymywał również listy od swoich przyjaciół z Indii, błagające o jego powrót. Odpowiadał im, że przybędzie tak szybko, jak to możliwe, ale zachęcał ich do zorganizowania pracy, ostrzegając ich przed tworzeniem jakiegokolwiek nowego kultu wokół osoby Śri Ramakryszny, która dla Swami była demonstracją odwiecznych zasad Hinduizmu. 14 kwietnia 1896 r. pisał do Indii:
„To, że Ramakryszna Paramahamsa był Bogiem – i tego typu rzeczy – nie zostanie zaakceptowane w krajach takich jak ten. M. ma tendencję do wkładania tego wszystkim do gardeł; ale to uczyni nasz ruch małą sektą. Trzymajcie się z dala od takich prób; w tym samym czasie, jeśli ludzie czczą go jako Boga, niech to czynią. Ani nie zachęcajcie, ani nie zniechęcajcie. Masy zawsze będą miały osobę; ludzie bardziej wzniośli – zasadę. Chcemy obu. Ale zasady są uniwersalne, a nie osoby. Dlatego trzymajcie się zasad, których nauczał, i pozwólcie ludziom myśleć o jego osobie, co chcą”.
Swami poczynił teraz zdecydowane przygotowania, aby 15 kwietnia wyjechać do Londynu i po zrealizowaniu tam swoich planów popłynąć do swojej ojczyzny.
Dla czytelników biografii Swami Wiwekanandy powinno być oczywiste, że pracował on pod wielką presją, presją, której ułamek załamałby się w mgnieniu oka słabszą osobę. Oczywiście kilka wolnych chwil spędził na zabawie i żartowaniu. Czytał egzemplarz „Punch” albo jakiś inny komiks i śmiał się, aż łzy spływały mu po policzkach. Uwielbiał opowiadać historię chrześcijańskiego misjonarza, który został wysłany, by nawracać kanibalów. Nowo przybyły udał się do wodza plemienia i zapytał go: „A jak ci się podobał mój poprzednik?”. Kanibal odpowiedział mlaskając ustami: „Był po prostu pyszny!”.
Inna historia dotyczyła „mrocznego” duchownego, który wyjaśniając stworzenie, krzyczał do swojej kongregacji: „Widzicie, Bóg stworzył Adama, i On zrobił go z błota. A kiedy On go zrobił, położył go na płocie aby wysechł. I wtedy…” – „Chwileczkę drogi kaznodziejo!” – wykrzyknął nagle uczony słuchacz. – „O co chodzi z tym płotem? Kto postawił ten płot”? Kaznodzieja odpowiedział ostro: „Teraz posłuchaj, Samie Jones. Nie zadawaj takich pytań. Rozwalisz całą teologię!
Dla odprężenia często gotował indyjski posiłek w domu przyjaciół. Przy takich okazjach wyjmował z kieszeni malutkie paczki drobno zmielonych przypraw. Przygotowywał gorące potrawy, które jego zachodni uczniowie z trudem mogli jeść bez parzenia sobie języków. Bez wątpienia działały kojąco na jego porywczy temperament.
Ale mózg Swami cały czas kipiał nowymi pomysłami. Bardzo chciał zbudować „Świątynię Uniwersalną”, w której ludzie wszystkich wyznań gromadziliby się, by czcić Boga poprzez symbol Om, reprezentujący niezróżnicowany Absolut. Innym razem, na początku 1895 roku, pisał do pani Bull o kupnie stu ośmiu akrów ziemi w górach Catskill, gdzie jego uczniowie mieli budować obozy i praktykować medytację oraz inne dyscypliny podczas letnich wakacji.
Można tu opowiedzieć wzruszający incydent, który miał miejsce w 1894 roku; ukazuje on wielki szacunek, jakim niektóre damy z Cambridge w stanie Massachusetts darzyły Swami i jego matkę. Swami pewnego dnia mówił im o „ideałach indyjskich kobiet”, szczególnie podkreślając ideał indyjskiego macierzyństwa. Byli bardzo poruszeni. W następne Boże Narodzenie wysłali matce Swami w Indiach list wraz z pięknym zdjęciem Dzieciątka Jezus na kolanach Dziewicy Maryi. W liście pisali: „W czasie świąt Bożego Narodzenia, kiedy razem z nami celebruje się i raduje świat dar Syna Maryi, wydaje się, że jest to czas pamięci. My, którzy mamy Twojego syna pośród nas, przesyłamy Ci pozdrowienia. Jego hojna służba dla mężczyzn, kobiet i dzieci pośród nas została złożona u twych stóp w przemówieniu, które wygłosił nam pewnego dnia na temat Ideałów Macierzyństwa w Indiach. Uwielbienie dla jego matki będzie dla wszystkich, którzy go słyszeli, natchnieniem i otuchą”.
Swami często opowiadał swoim uczniom o cudownej samokontroli swojej matki i o tym, jak kiedyś przez czternaście dni żyła bez jedzenia. Przyznał, że jej postać była nieustanną inspiracją dla jego życia i pracy.
Trudno przecenić miłość i uwielbienie, jakim darzyli Swami jego zachodni uczniowie. Niektórzy opisywali go jako „dostojnego mnicha”, a niektórzy jako „szlachcica”. Pani Leggett powiedziała, że w całym swoim życiu spotkała tylko dwie sławne osobistości, które potrafiły sprawić, że człowiek poczuł się doskonale swobodnie bez ani jednej chwili poczucia utraty własnej godności, a jedną z nich był Swami Wiwekananda. Siostra Nivedita trafnie opisała go jako Platona w myśleniu i współczesnego Savonarolę w jego nieustraszonej otwartości. William James z Harvardu nazywał go „Mistrzem” a w swej książce „Rodzaje Doświadczeń Duchowych” określił go jako „wzór doskonałości Wedantystów”.
Po przybyciu do Londynu na Swami Wiwekananda czekała miła niespodzianka. Przyjechał Swami Saradananda i zatrzymał się jako gość pana u Sturdy’ego. Obaj Swami nie widzieli się od bardzo dawna. Swami Wiwekananda usłyszał wszystkie wiadomości o swoich duchowych braciach w klasztorze Alambazar i ich działalności w Indiach. To było bardzo szczęśliwe wydarzenie.
Na jednym ze spotkań, pod koniec jego przemówienia, siwowłosy i dobrze znany filozof powiedział do Swami: „Wspaniale przemówiłeś, sir, ale nie powiedziałeś nam nic nowego”. Szybko nadeszła odpowiedź Swami: „Panie, powiedziałem ci Prawdę. Ta Prawda jest tak stara jak odwieczne wzgórza, tak stara jak ludzkość, tak stara jak stworzenie, tak stara jak Wielki Bóg. Jeśli powiedziałem ci takie słowa, które skłonią cię do myślenia, sprawią, że będziesz żył zgodnie ze swoim myśleniem, czyż nie czynię dobrze mówiąc ci to?” Na zakończenie tych uwag powitały go głośne brawa.
Swami szybko się rewanżował. W czasie pytań pewien mężczyzna, który pochodził ze Szkocji, zapytał: „Jaka jest różnica między baboo (ang. pan – przyp. tłum) a baboon (ang. pawian – przyp. tłum)? „Och, niewielka” – padła natychmiastowa odpowiedź Swami. „To jak różnica między sot (ang. pijaczyna – przyp. tłum) i Scot (ang. Szkot – przyp. tłum) – różnica w jednej literze”.
W jednym ze swoich publicznych wykładów w Anglii złożył najbardziej wzruszający hołd swemu mistrzowi, Sri Ramakrysznie. Powiedział, że nie ma ani jednego własnego małego słowa do wypowiedzenia, ani jednej własnej nieskończenie małej myśli do rozwinięcia; wszystko, każda rzecz, wszystko, czym on sam był, wszystko, czym mógł być dla innych, wszystko, co mógł zrobić dla świata, pochodziło z tego jednego źródła, z tej czystej duszy, z tej nieograniczonej inspiracji, od Tego, który siedział „tam, w moich ukochanych Indiach, rozwiązał ogromną tajemnicę i obdarzył jej rozwiązaniem wszystkich, bez żalu i z boską hojnością”. Własne ja Swami zostało całkowicie zapomniane, całkowicie zignorowane. „Jestem tym, czym jestem, a to, czym jestem, jest zawsze dzięki niemu; cokolwiek we mnie lub w moich słowach jest dobre, prawdziwe i wieczne, wyszło do mnie z jego ust, jego serca, jego duszy. Śri Ramakryszna jest źródłem tej fazy religijnego życia Ziemi, jego impulsów i działań. Gdybym mógł pokazać światu choć jeden przebłysk mojego Mistrza, nie żyłbym na próżno.”
To Ramakryszna skontaktował go z Maxem Müllerem, wielkim niemieckim znawcą Sanskrytu i indologiem, który był pod wrażeniem elokwencji Keśaba Ćandra Sena i jego religijnego zapału, a także wiedział o wpływie, jaki Śri Ramakryszna wywarł na rozwój życia Keśaba. Na podstawie informacji, które udało mu się zebrać z Indii, Max Müller już w XIX wieku opublikował artykuł o Ramakrysznie, zatytułowany „Prawdziwy Mahatman”. Teraz pragnął spotkać się z bezpośrednim uczniem Mistrza i zaprosił Swami Wiwekananda na obiad z nim w Oksfordzie 28 maja 1896 roku.
Swami był zachwycony spotkaniem uczonego. Kiedy padło imię Ramakryszny, Swami powiedział: „Dzisiaj jest czczony przez tysiące, profesorze”.
„Komu innemu należy się cześć, jeśli nie jemu?” padła odpowiedź Maxa Müllera. Swami napisał później o Maxie Müllerze i jego żonie:
Wizyta była dla mnie prawdziwym objawieniem. Ten mały biały domek, położony w pięknym ogrodzie, siwowłosy mędrzec, o twarzy spokojnej i łagodnej, z czołem gładkim jak u dziecka mimo siedemdziesięciu zim, a każda linia na tej twarzy mówi o głęboko położonej kopalni duchowości gdzieś z tyłu; ta szlachetna żona, pomocnik jego życia w jego długim i żmudnym zadaniu wzbudzenia zainteresowania, pokonania sprzeciwu i pogardy, a wreszcie stworzenia szacunku dla myśli mędrców starożytnych Indii – drzewa, kwiaty, spokój i czyste niebo – wszystko to przeniosło mnie w wyobraźni do wspaniałych dni starożytnych Indii, dni naszych brahmaryszich i radźaryszich, dni wielkich wanaprasthów, dni Arundhatich i Wasiszthów. Nie zobaczyłem ani filologa, ani uczonego, ale duszę, która na co dzień uświadamia sobie jedność ze wszechświatem.
Swami był głęboko poruszony, widząc miłość Maxa Müllera do Indii. „Chciałbym – pisał z entuzjazmem – mieć setną część tej miłości do ojczyzny. Obdarzony niezwykłym, a jednocześnie intensywnie aktywnym umysłem, żył i poruszał się w świecie myśli indyjskiej od pięćdziesięciu lub więcej lat i obserwował ostrą wymianę światła i cienia w nieskończonym lesie literatury sanskryckiej z głębokim zainteresowanie i szczerą miłością, aż zatopiły się w jego duszy i zabarwiły całą jego istotę”.
Swami zapytał Maxa Müllera: „Kiedy przyjeżdżasz do Indii? Wszyscy ludzie z radością powitaliby kogoś, kto zrobił tak wiele, aby ukazać myśli ich przodków w prawdziwym świetle”.
Twarz sędziwego mędrca rozjaśniła się; w jego oku prawie pojawiła się łza, delikatne kiwnięcie głową i powoli padły słowa: „Wtedy bym nie wrócił; musiałbyś mnie tam skremować.
Dalsze pytania ze strony Swami wydawały się nieuzasadnioną ingerencją w sfery, w których przechowywane były święte tajemnice ludzkiego serca.
Max Müller zapytał Swami: „Co robisz, aby Śri Ramakryszna był znany światu?”. On sam chciał napisać pełniejszą biografię Mistrza, gdyby tylko mógł zdobyć niezbędne materiały. Na prośbę Swami, Swami Saradananda spisał wypowiedzi Śri Ramakryszny i fakty z jego życia. Później Max Müller ucieleśnił je w swojej książce Życie i Powiedzenia Śri Ramakryszny.
Pewnego dnia Saradananda zapytał Swami dlaczego on sam nie napisał o życiu Mistrza dla Maxa Müllera. Odpowiedział: „Mam tak głębokie uczucie do Mistrza, że nie mogę pisać o nim dla publiczności. Gdybym napisał artykuł, którego pragnął Max Müller, udowodniłbym, cytując z filozofii, pism świętych, a nawet świętych ksiąg chrześcijan, że Ramakryszna był największym ze wszystkich proroków urodzonych na tym świecie. To byłoby za dużo dla staruszka. Nie myślałeś tak głęboko o Mistrzu jak ja; można by więc pisać w sposób, który zadowoliłby Maxa Müllera. Dlatego poprosiłem ciebie byś napisał.”
Max Müller pokazał Swami kilka kolegiów w Oksfordzie i Bibliotekę Bodleian, a w końcu towarzyszył mu do stacji kolejowej. Na protest Swami, że profesor nie powinien podejmować takich trudów, ten ostatni powiedział: „Nie codziennie spotyka się ucznia Paramahamsa Ramakryszny”.
Oprócz wykonywania intensywnych prac publicznych w Anglii, Swami nawiązał tam kilka ważnych osobistych kontaktów. Wymieniono już nazwiska Goodwin, Henrietty Müller, Margaret Noble i Sturdy. Ci poznali go bardzo blisko podczas jego drugiej wizyty i zostali jego uczniami. Teraz przyszła kolej na kapitana i panią Sevier. Kapitan był emerytowanym oficerem armii angielskiej, miał czterdzieści dziewięć lat i przez wiele lat służył w Indiach. Oboje byli gorliwymi studentami religii i szukali najwyższej prawdy w różnych sektach i wyznaniach wiary, ale nigdzie jej nie znaleźli. Kiedy usłyszeli Swami Wiwekananda, intuicyjnie zdali sobie sprawę, że jego nauki były tym, czego tak długo szukali. Byli pod wielkim wrażeniem niedualistycznej filozofii Indii i osobowości Swami.
Wychodząc z jednego z wykładów Swami, kapitan Sevier zapytał pannę MacLeod, która znała już Swami w Ameryce: „Znasz tego młodego człowieka? Czy jest tym, na kim się być wydaje?
„Tak.”
„W takim razie trzeba iść za nim i z nim odnaleźć Boga”.
Kapitan poszedł do swojej żony i powiedział: „Czy pozwolisz mi zostać uczniem Swami?”.
„Tak” – odpowiedziała.
Zapytała go: „Czy pozwolisz mi zostać uczniem Swami?”.
Odpowiedział z czułym humorem: „Nie jestem taki pewien!”.
Kiedy Swami pierwszy raz spotkał panią Sevier na osobności, zwrócił się do niej „Matko” i zapytał, czy nie chciałaby przyjechać do Indii, dodając: „Dam ci moje najlepsze urzeczywistnienia”.
Między Swami a Sevierami nawiązał się bardzo serdeczny związek, a ci drudzy uważali go za swojego syna. Stali się jego bliskimi towarzyszami i ofiarowali mu wszystkie swoje oszczędności. Ale Swami, zaniepokojony ich przyszłym światowym bezpieczeństwem, przekonał ich, aby zatrzymali większą część swojej fortuny. Kapitan i pani Sevier, wraz z panną Noble i Goodwin, byli najlepszymi spośród wyznawców, których Swami Wiwekananda zebrał w Anglii i wszyscy pozostali wierni jemu i jego pracy do ostatnich dni swojego życia.
Dzięki hojności Seviers Swami, jak zobaczymy, ustanowił Aśram Adwaita w Mayavati, prawie niedostępnym miejscu w Himalajach, w celu szkolenia uczniów, zarówno wschodnich, jak i zachodnich, w kontemplacji bezosobowego Boga. Po śmierci kapitana Seviera w Mayavati pani Sevier mieszkała tam przez piętnaście lat zajmując się edukacją dzieci z okolicznych wzgórz. Pewnego razu panna MacLeod zapytała ją: „Nie nudzisz się?”. „Myślę o nim”, odpowiedziała, odnosząc się do Swami Wiwekanandy.
Choć zajęty różnymi zajęciami w Anglii, Swami ani na chwilę nie zapomniał o swojej pracy w Indiach. W końcu to jego intensywne pragnienie znalezienia środków na poprawę sytuacji rodaków przywiodło go na Zachód. Tą nadzieję zawsze pielęgnował w zakamarkach swego umysłu, zarówno w Europie, jak i w Ameryce. Musiał szkolić swoich braci uczniów na przyszłych pracowników w Indiach. Widzimy więc, jak pisze do nich szczegółowo w sprawie organizacji klasztoru w Alambazar, gdzie mieszkali od jakiegoś czasu.
27 kwietnia 1896 r. wysłał instrukcje dotyczące codziennego życia mnichów, ich wyżywienia i ubioru, ich obcowania z publicznością i o stworzeniu obszernej biblioteki w klasztorze, mniejszego pokoju na wywiady, dużej sali dla religijne dyskusje z wielbicielami, małego pokój na biuro, innego do palenia i tak dalej i tak dalej. Poradził im, aby urządzali pokoje w jak najprostszy sposób i pilnowali wody do picia i gotowania. Zasugerował, że klasztor powinien być zarządzany przez przewodniczącego i sekretarza wybieranych naprzemiennie w głosowaniu. Studia, głoszenie i praktyki religijne powinny być ważnymi elementami obowiązków mnichów. Chciał też stworzyć math (klasztor) dla kobiet bezpośrednio pod kontrolą Świętej Matki. Mnisi nie mieli odwiedzać kwater kobiet. Na zakończenie zarekomendował Swami Brahmananda na pierwszego prezydenta math i powiedział: „Ten, który jest sługą wszystkich, jest ich prawdziwym mistrzem. Nigdy nie staje się przywódcą ten, którego miłość bierze pod uwagę to, co wysokie lub niskie. Ten, którego miłość nie zna końca i nigdy nie dzieli na wysokich i niskich ma cały świat u swych stóp”. Na swoich pracowników Swami chciał ludzi z „żelaznymi mięśniami i iału, z którego zrobiony jest piorun”.
Cytując ponownie słowa Swami: „Chcę siły, męskości, kszatrawirja, czyli męskości wojownika i brahma–tedźa, czyli blasku bramina… Ci ludzie staną z dala od świata, oddadzą swoje życie i będą gotowi do walki o Prawdę, maszerując z kraju do kraju. Jeden cios zadany poza Indiami równa się stu tysiącom zadanym wewnątrz. Cóż, wszystko się stanie, jeśli Bóg tego zechce.”
Swami był wyczerpany ciężką pracą w Anglii. Trójka jego bliskich uczniów, Sevierowie i Henrietta Müller, zaproponowali wakacyjną podróż po kontynencie. Był „zachwycony jak dziecko” tą perspektywę. „Och! Pragnę zobaczyć śniegi i wędrować po górskich ścieżkach – powiedział. Wspominał swoje podróże w Himalajach. 31 lipca 1896 roku Swami w towarzystwie przyjaciół wyjechał do Szwajcarii. Odwiedzili Genewę, Mer–de–Glace, Montreux, Chillon, Chamounix, St. Bernard, Lucernę, Rigi, Zermatt i Schaffhausen. Swami był zachwycony swoimi spacerami w Alpach. Chciał wspiąć się na Mont Blanc, ale zrezygnował z tego pomysłu, gdy dowiedział się o trudności wspinaczki. Odkrył, że szwajcarskie życie chłopskie, jego obyczaje i zwyczaje przypominały życie ludzi zamieszkujących Himalaje.
W małej wiosce u podnóża Alp między Mont Blanc a Małym Bernardem wpadł na pomysł założenia klasztoru w Himalajach. Powiedział swoim towarzyszom: „Och, tęsknię za klasztorem w Himalajach, gdzie mógłbym wycofać się z trudów mojego życia i spędzić resztę moich dni na medytacji. Będzie to centrum pracy i medytacji, w którym moi indyjscy i zachodni uczniowie będą mogli mieszkać razem, a ja będę ich szkolić na pracowników. Ci pierwsi wyjdą jako głosiciele Wedanty na Zachód, a drudzy poświęcą swoje życie dobru Indii”. Pan Sevier mówiąc za siebie i swoją żonę, powiedział: „Byłoby miło, Swami, gdyby można było to zrobić. Musimy mieć taki klasztor.”
Marzenie spełniło się w postaci Adwaita Aśrama w Mayavati, z której roztacza się wspaniały widok na wieczne śniegi Himalajów.
W Alpach Swami cieszył się jednymi z najbardziej przejrzystych i promiennych chwil swojego życia duchowego. Czasami chodził sam, pogrążony w myślach, a uczniowie trzymali się na dyskretną odległość. Jeden z uczniów powiedział: „Wydawało się, że jest wokół niego wielkie światło i wielka cisza i spokój. Nigdy nie widziałem takiego Swami. Wydawał się komunikować duchowość spojrzeniem lub dotykiem. Można było prawie odczytać jego myśli, które były najwyższe, tak przemieniła się jego osobowość.” Podczas wędrówki po Alpach Swami otrzymał list od słynnego orientalisty Paula Deussena, profesora filozofii na Uniwersytecie w Kilonii. Profesor pilnie zaprosił Swami, aby go odwiedził. Swami przyjął zaproszenie i zmienił swój plan podróży. Przybył do Kilonii po wizycie w Heidelbergu, Koblencji, Kolonii i Berlinie. Był pod wrażeniem potęgi materialnej i wielkiej kultury Niemiec.
Profesor Deussen był dobrze uczony w sanskrycie i być może był jedynym uczonym w Europie, który potrafił płynnie posługiwać się tym językiem. Jako uczeń Schopenhauera i zwolennik Kanta, Deussen mógł z łatwością docenić wysokie wzloty filozofii Śankaraćarji. Wierzył, że system wedanty, oparty na Upaniszadach i Wedanta Sutrach, jest jednym z „najbardziej majestatycznych struktur i cennych wytworów geniuszu człowieka w jego poszukiwaniu Prawdy i że najwyższa i najczystsza moralność jest bezpośrednią konsekwencją Vedanty”.
Swami i Sevierowie zostali serdecznie przyjęci przez niemieckiego uczonego. W trakcie rozmowy Deussen powiedział, że powraca ruch w kierunku źródła duchowości, ruch, który prawdopodobnie w przyszłości uczyni z Indii duchowego przywódcę wśród narodów, największy i najwspanialszy duchowy wpływ na ziemi. Znalazł również u Swami żywy pokaz koncentracji i kontroli umysłu. Pewnego razu zobaczył swojego gościa, który przewracał strony poetyckiego dzieła i zadając mu pytanie nie otrzymał od niego żadnej odpowiedzi. Swami przeprosił potem, mówiąc, że był tak pochłonięty książką, że nie usłyszał profesora. Następnie powtórzył wersety z księgi. Rozmowa wkrótce przeszła na siłę koncentracji rozwiniętą w filozofii jogi. Mówi się, że jednym z celów spotkania Deussena ze Swami było pragnienie poznania od niego tajemnic mocy Jogi.
Deussen pokazał Swami miasto Kilonię. Po tym Swami chciał natychmiast wyjechać do Anglii, chociaż profesor nalegał, aby został w Kilonii jeszcze kilka dni. Ponieważ nie było to możliwe, Deussen dołączył do grupy w Hamburgu i razem podróżowali po Holandii. Po spędzeniu trzech dni w Amsterdamie wszyscy przybyli do Londynu i przez dwa tygodnie Deussen codziennie spotykał się ze Swami. Swami odwiedził również ponownie Maxa Müllera w Oksfordzie.
Swami Wiwekananda spędził kolejne dwa miesiące w Anglii, wygłaszając wykłady i spotykając się z ważnymi ludźmi swoich czasów, takimi jak Edward Carpenter, Frederick Myers, kanonik Wilberforce i Moncure D. Conway. Najbardziej godnymi uwagi wykładami, jakie wygłosił w tym czasie, były te na temat maji, o których mówił trzykrotnie, zajmując się różnymi jej aspektami. Mówi się, że niektórzy członkowie brytyjskiej rodziny królewskiej uczestniczyli w tych wykładach incognito. Stworzył podczas tych rozmów tak intensywną atmosferę, że cała publiczność została przeniesiona w krainę ekstatycznej świadomości, a niektórzy wybuchali płaczem. Wykłady były najbardziej uczone i wymowne spośród jego przemówień na temat niedualistycznej wedanty.
Swami Abhedananda przybył z Indii i Wiwekananda był niezmiernie zadowolony, że jego uczeń brat pomagał mu w pracy zagranicznej. Wszyscy bardzo docenili dziewicze przemówienie Abhedanandy w klubie na Bloomsbury Square 27 października, a Swami powiedział o swoim duchowym bracie: „Nawet jeśli zginę w tym samolocie, moje przesłanie będzie brzmiało przez te drogie usta i świat to usłyszy. Wieści o niesłabnącej popularności Swami Saradanandy, który w międzyczasie wyjechał do Nowego Jorku, również go zadowoliły.
Pomimo gwałtownego tempa w swojej europejskiej pracy Swami Wiwekananda utrzymywał kontakt z Ameryką. Osobiście interesował się rozwojem duchowym swoich uczniów. O serdecznym związku Swami z rodziną Hale z Chicago wspomniano już wcześniej, zwłaszcza o czterech niezamężnych dziewczynach. Słysząc o proponowanym małżeństwie Harriet, napisał do niej 17 września 1896 r.: „Małżeństwo jest najprawdziwszym celem dla dziewięćdziesięciu dziewięciu procent rasy ludzkiej, i będą oni żyć najszczęśliwszym życiem, gdy tylko się nauczą i będą gotowi do przestrzegania wiecznej lekcji – że musimy się wspierać i tolerować, i że dla wszystkich życie musi być kompromisem”. Posłał młodej damie swoje błogosławieństwa w następujących słowach: „Obyś zawsze cieszyła się niepodzielną miłością swojego męża, pomagając mu w osiągnięciu wszystkiego, co jest pożądane w tym życiu, a kiedy ujrzysz dzieci swoich dzieci, a dramat życia będzie zbliżał się do końca, obyście pomagali sobie nawzajem w osiągnięciu tego nieskończonego oceanu Istnienia, Wiedzy i Błogości, pod dotknięciem w od którego wszystkie różnice rozpływają się i wszyscy stajemy się Jednym”.
Ale Mary Hale nie mogła podjąć decyzji między małżeństwem a celibatem na całe życie. Była pełna idealizmu i ducha niezależności; ale była ciepła w swoim uczuciu. Swami Wiwekananda szczególnie lubił Mary. W dniu, w którym napisał do Harriet, napisał również do Mary, gratulując Harriet jej dyskryminacji i prorokując jej życie pełne radości i słodyczy, ponieważ „nie była tak obdarzona wyobraźnią i sentymentem, by robić z siebie idiotkę i ma dość zdrowy rozsądek i łagodność, aby złagodzić trudne etapy życia, które muszą spotkać każdego”. Ale chciał powiedzieć Mary „prawdę, a mój język jest prosty”. Napisał:
Moja droga Mary, opowiem ci o wielkiej lekcji, której nauczyłem się w tym życiu. Oto ona: „Im wyższy jest twój ideał, tym bardziej nieszczęśliwą jesteś, ponieważ czegoś takiego jak ideał nie można osiągnąć na świecie – a nawet w tym życiu. Kto chce doskonałości na świecie, jest szaleńcem – bo tak być nie może. Jak mo zna znaleźć nieskończoność w skończonym?”
Ty, Mary, jesteś jak odważna Arabka – wytworna, znakomita. Byłabyś wspaniałą królową – fizycznie, psychicznie – błyszczałabyś u boku szykownego, odważnego, żądnego przygód, bohaterskiego męża. Ale moja droga siostro, staniesz się jedną z najgorszych żon. Zabierzesz życie naszym wyluzowanym, praktycznym, ociężałym mężom codziennego świata. Weź pod uwagę, moja siostro, że choć prawdą jest, że w prawdziwym życiu jest o wiele więcej romansów niż w jakiejkolwiek powieści, to jednak jest ich niewiele, a pomiędzy nimi jest dużo przestrzeni. Dlatego moja rada dla ciebie jest taka, że dopóki nie sprowadzisz swoich ideałów na bardziej praktyczny poziom, nie powinnaś się żenić. Jeśli to zrobisz, rezultatem będzie nieszczęście dla was obojga. Za kilka miesięcy stracisz wszelki szacunek dla pospolitego, dobrego, miłego młodzieńca, a wtedy życie stanie się mdłe….
Na świecie są dwa rodzaje ludzi – ludzie o silnych nerwach, cisi, poddający się naturze, nieobdarzeni zbyt bujną wyobraźnią, ale dobrzy, mili, słodcy itd. Dla takich jest ten świat – tylko oni rodzą się szczęśliwi . Z kolei drugi rodzaj ludzi to, ci z nadszarpniętymi nerwami, z niesamowitą wyobraźnią, z intensywnymi uczuciami – zawsze wzlatujący wysoko by upaść na dół w następnej chwili. Dla nich nie ma szczęścia. Pierwsza klasa będzie miała niemal równy bieg szczęścia. Druga będzie musiał biec pomiędzy ekstazą a nieszczęściem. Ale tylko z nich pochodzą ci, których nazywamy geniuszami. Jest trochę prawdy w niedawnej teorii, że geniusz jest „rodzajem szaleństwa”.
Tak więc osoby tej klasy, jeśli chcą być wielkie, muszą walczyć, aby tak było – oczyścić pokład do bitwy. Żadnego obciążenia – żadnego małżeństwa – żadnych dzieci, żadnego nadmiernego przywiązania do czegokolwiek poza jedną ideą, i żyć i umierać dla niej. Jestem taką osobą. Podjąłem jedną ideę „Wedanty” i „oczyściłem pokład do działania”. Ty i Isabel jesteście z tego metalu – ale powiem wam, choć jest to trudne, że na próżno psujecie sobie życie. Albo podejmij jedną ideę, oczyść pokład i poświęć jej życie, albo bądź zadowolona i praktyczna, obniż ideał, wyjdź za mąż i miej szczęśliwe życie. Albo „bhoga” albo „joga” – albo ciesz się tym życiem, albo się go wyrzeknij i bądź jogini. Nikt nie może mieć obu w jednym. Teraz albo nigdy – wybierz szybko. „Ten, kto jest bardzo szczególny, nic nie otrzymuje” – mówi przysłowie. Teraz szczerze, naprawdę i na zawsze postanów „oczyścić pokład do walki”, zajmij się czymkolwiek – filozofią, nauką, religią lub literaturą – i niech to będzie twoim Bogiem do końca życia. Osiągnij szczęście lub osiągnij wielkość. Nie współczuję ani tobie ani Isabel – nie jesteście ani za tym, ani za tamtym. Chciałbym cię widzieć szczęśliwą, tak jak Harriet, albo wspaniałą. Jedzenie, picie, ubieranie się i towarzyskie nonsensy nie są rzeczami, dla których należy poświęcić życie – szczególnie w twoim przypadku, Mary. Pozwalasz by twój wspaniały mózg i zdolności rdzewiały, nie ma dla tego najmniejszego usprawiedliwienia. Musisz mieć ambicję, by być wielką. Wiem, że przyjmiesz ode mnie te dość ostre uwagi we właściwym duchu, wiedząc, że naprawdę lubię cię tak samo lub bardziej niż to, jak cię nazywam, moja siostro. Od dawna chciałem ci to powiedzieć i w miarę nabierania doświadczeń mam ochotę ci to powiedzieć. Radosne wieści od Harriet przekonały mnie by ci to powiedzieć. Będę uradowany, słysząc, że również jesteś zamężna i szczęśliwa, o ile szczęście może być tutaj, lub chciałbyś usłyszeć o twoich wspaniałych czynach.
Mary Hale wyszła później za mąż za dżentelmena z Florencji i stała się znana jako Madamme Matteini.
Od jakiegoś czasu Swami odczuwał wewnętrzną potrzebę powrotu do Indii. Ze Szwajcarii pisał do przyjaciół w Indiach: „Nie bójcie się. Wielkie rzeczy zostaną zrobione, moje dzieci. Odwagi… Zimą wracam do Indii i tam postaram się wszystko postawić na nogi. Pracujcie dalej, odważne serca nie zawodzą – ani nie mówią nie; pracujcie dalej – za pracą stoi Bóg. Mahaśakti, Wielka Moc, jest z wami”.
29 listopada 1896 r. napisał do ucznia w Indiach o proponowanym przez siebie klasztorze w Himalajach. Powiedział dalej, że jego obecnym planem było założenie dwóch ośrodków, jednego w Madrasie, drugiego w Kalkucie, a później jeszcze innych w Bombaju i Allahabadzie. Ucieszył się widząc, że magazyn Brahmavadin publikowany w języku angielskim w Madrasie, rozpowszechnia jego idee; planował też założyć podobne czasopisma w językach narodowych. Zamierzał także założyć gazetę, pod kierownictwem pisarzy ze wszystkich narodów, aby rozpowszechniać swoje idee w każdym zakątku globu. „Nie wolno wam zapominać – napisał – że moje zainteresowania są międzynarodowe, a nie tylko indyjskie”.
Swami Wiwekananda nie mógł już dłużej się oprzeć głosowi Indii nawołującemu go do powrotu. Gdzieś w połowie listopada, po wykładzie, zawołał na bok panią Sevier i po cichu poprosił ją o zakup czterech biletów do Indii. Planował zabrać ze sobą Sevierów i pana Goodwina. W związku z tym rezerwacji dokonano na „Prinz Regent Luitpold” z północnoniemieckiej linii parowców Llyod, płynącej z Neapolu na Cejlon 16 grudnia 1896 roku. Sevierowie chcieli wieść życie na emeryturze w Indiach, praktykując dyscypliny duchowe i pomagając Swami w realizacji idei budowy klasztoru w Himalajach. Wierny Goodwin, który już złożył śluby braminów, miał pracować jako stenograf Swami. Planowano również, że panna Müller i panna Noble dołączą do towarzystwa po jakimś czasie, ta druga miała poświęcić swoje życie sprawie edukacji kobiet w Indiach.
13 grudnia w Królewskim Towarzystwie Malarzy Akwarelowych na Piccadilly Swami został wspaniale pożegnany przez swoich angielskich przyjaciół, wielbicieli i wyznawców. Obecnych było około pięciuset osób. Wielu milczało, ze związanymi językami i smutkiem w sercu. W niektórych oczach kręciły się łzy. Ale Swami, po swoim pożegnalnym przemówieniu, przechadzał się wśród zgromadzonych przyjaciół i powtarzał w kółko: „Tak, tak, spotkamy się ponownie, spotkamy się”. Zdecydowano, że Swami Abhedananda będzie kontynuował pracę po wyjeździe Swami.
O wrażeniach pozostawionych przez nauki Swami w Anglii Margaret Noble pisze:
Dla wielu z nas słowa Swami Wiwekanandy stały się jak żywa woda dla ludzi ginących z pragnienia. Wielu z nas od lat zdaje sobie sprawę z rosnącej niepewności i rozpaczy w odniesieniu do religii, które od pół wieku nękają życie intelektualne Europy. Wiara w dogmaty chrześcijaństwa stała się dla nas niemożliwa a nie mieliśmy w naszej wierze takiego narzędzia, jakie posiadamy teraz, aby odciąć doktrynalną skorupę od jądra Rzeczywistości. Wedanta dała ludziom intelektualne potwierdzenie i filozoficzny wyraz ich własnych przeczuć, którym nie ufali. „Ludzie, którzy chodzili w ciemności, widzieli wielkie światło”… To „Jestem Bogiem” nauczane przez Swami, które pojawiło się jako coś, co zawsze było znane, tylko nigdy wcześniej nie zostało powiedziane…. Po raz kolejny to Jedność Człowieka była impulsem potrzebnym do zracjonalizowania wszystkich poprzednich doświadczeń i logicznej usankcjonowania pragnienia absolutnej służby, nigdy wcześniej tak śmiało nie zadeklarowanej. Niektórzy przez jedną bramę, a inni przez drugą, wszyscy weszliśmy w wielkie dziedzictwo i wiemy o tym.
Praktyczny Anglik widział w życiu Swami demonstrację nieustraszoności, która była koniecznym następstwem jego nauczania o boskości duszy. Przejawiło się ona przy wielu okazjach.
Jedno zdarzenie w szczególności to ilustruje. Pewnego dnia Swami spacerował z panną Müller i przyjacielem Anglikiem po polach, kiedy rzucił się w ich kierunku szalony byk. Anglik pobiegł nie oglądając się za siebie i bezpiecznie dotarł na drugą stronę wzgórza. Panna Müller pobiegła tak daleko jak mogła, a następnie opadła na ziemię, niezdolna do dalszego wysiłku. Widząc to i nie mogąc jej pomóc, Swami – myśląc: „W końcu to koniec” – stanął przed nią zakładając ręce.
Opowiedział potem, jak jego umysł zajęty był matematycznymi obliczeniami, jak daleko byk byłby w stanie nim rzucić. Ale zwierzę nagle zatrzymało się kilka kroków dalej, a potem, podnosząc głowę, wycofało się ponuro. Anglik wstydził się swojego tchórzliwej ucieczki i pozostawienia Swami samego w obliczu byka. Panna Müller zapytała Swami, skąd zebrał tyle odwagi w tak niebezpiecznej sytuacji. Odpowiedział, że w obliczu niebezpieczeństwa i śmierc, które czuł – wziął w dłonie dwa kamyki i uderzył jednym o drugi – mocno jak w krzesiwem, bo „dotknąłem stóp Boga”. Wykazał się podobną odwagą we wczesnym dzieciństwie, kiedy szybko podbiegł, by odciągnąć dziecko, które miało niemal zostało stratowane przez konia na ulicy Kalkuty.
O swoim doświadczeniu i pracy w Anglii powiedział siostrom Hale w liście, że był to ogromny sukces. Innemu amerykańskiemu przyjacielowi napisał, że wierzy w siłę Anglików do przyswajania wielkich idei, i że choć proces asymilacji może być powolny, będzie tym pewniejszy i trwalszy. Wierzył, że nadejdzie czas, kiedy wybitni duchowni Kościoła anglikańskiego, przesiąknięci idealizmem Wedanty, utworzą liberalną wspólnotę w samym Kościele anglikańskim, wspierając uniwersalność religii zarówno w wizji, jak i w praktyce.
Ale to, co najbardziej podziwiał w Anglii, to charakter Anglików – ich stałość, dokładność, lojalność, oddanie ideałowi i wytrwałość w dokańczaniu każdej podjętej pracy. Jego z góry przyjęte wyobrażenie o Anglikach zostało całkowicie zmienione, gdy poznał ich bliżej. „Nikt”, powiedział później, zwracając się do Hindusów z Kalkuty, „nigdy nie wylądował na angielskiej ziemi, czując w sercu większą nienawiść do narodu niż ja do Anglików. [Nieprawość rządów kolonialnych w Indiach była głęboko wyryta w jego umyśle.]… Nie ma wśród was nikogo, kto kochałby Anglików bardziej niż ja.”
Pisał do sióstr Hale 28 listopada 1896 r.: „Anglicy nie są tak bystrzy jak Amerykanie, ale kiedy dotkniesz ich serca, jest ono twoje na zawsze… Teraz rozumiem, dlaczego Pan pobłogosławił ich ponad wszystkich innych narody – są stali, szczerzy do bólu, z wielką głębią uczuć, tylko ze skorupą stoicyzmu na powierzchni. Jeśli ją się rozbije to zdobywasz człowieka”. W innym liście: „Znasz oczywiście stabilność Anglików; są oni ze wszystkich narodów najmniej zazdrośni o siebie i dlatego dominują nad światem. Rozwiązali tajemnicę posłuszeństwa bez niewolniczego płaszczenia się – wielką wolność z przestrzeganiem prawa”. Jeszcze innym razem nazwał Anglików „narodem bohaterów, prawdziwymi kszatrijami… Ich edukacja polega na ukrywaniu swoich uczuć i nigdy ich nie okazaniu. Jeśli wiesz, jak dotrzeć do serca Anglika, zostanie twoim przyjacielem na zawsze. Jeśli raz włoży mu się do głowy pomysł, nigdy się z niej nie ulotni; a ogromna praktyczność i energia narodu sprawiają, że kiełkuje i natychmiast przynosi owoce”.
Swami czuł, że palec Boga doprowadził do kontaktu między Indiami a Anglią. Wpływ agresywnych rządów brytyjskich z jednej strony wybudził rasę hinduską ze snu, az drugiej strony dał Indiom możliwość szerzenia swojego duchowego przesłania w całym świecie zachodnim.
Napisał do pana Leggetta 6 lipca 1896 r.:
Imperium Brytyjskie z całym swoim złem jest największą maszyną do rozpowszechniania idei, jaka kiedykolwiek istniała. Mam zamiar umieścić moje pomysły w centrum tej maszyny, a ona rozprzestrzeni je na cały świat. Oczywiście cała wielka praca jest powolna, a trudności zbyt wiele, zwłaszcza że my, Hindusi, jesteśmy podbitą rasą. A jednak to jest właśnie powód, dla którego musi działać, ponieważ duchowe ideały zawsze pochodziły od uciskanych. Uciskani Żydzi zdominowali Cesarstwo Rzymskie swoimi duchowymi ideałami. Z przyjemnością dowiesz się, że codziennie uczę się swojej lekcji w cierpliwości, a przede wszystkim w sympatii. Myślę, że zaczynam dostrzegać Boskość nawet w prześladujących Anglo–Hindusach. Myślę, że powoli zbliżam się do tego stanu, w którym mógłbym pokochać samego „Diabła”, gdyby taki istniał.
Chociaż sam Swami Wiwekananda wypowiadał się wysoko o efektach swoich nauk w Anglii, nie rozpoczął tam żadnej zorganizowanej pracy, jak to zrobił w Stanach Zjednoczonych Ameryki. Z jego listów i rozmów dowiadujemy się, że był coraz bardziej zmęczony światem. Chociaż był u szczytu swoich sukcesów, jeśli chodzi o działalność publiczną, zaczął odczuwać tęsknotę za pokojem, który pochodzi z całkowitego zaabsorbowania Najwyższym Duchem. Wyczuwał, że jego ziemska misja dobiegła końca. 23 sierpnia 1896 r. pisał do przyjaciela z Lucerny:
„Zacząłem pracę, niech inni j a dokończą. Widzisz więc, żeby rozpocząć pracę, musiałem się zhańbić dotykając przez jakiś czas pieniędzy i własności. Teraz jestem pewien, że moja część pracy została wykonana i nie jestem już zainteresowany Wedantą ani żadną inną filozofią na świecie ani samą pracą. Przygotowuję się do odejścia, aby nie wracać już do tego piekła, do tego świata… Nawet jego religijna użyteczność zaczyna mnie męczyć… Te uczynki i czynienie dobra itd. są tylko małym ćwiczeniem by oczyścić umysł. Mam tego dosyć.” Tracił zainteresowanie nawet amerykańskim programem, który sam zorganizował.
W cytowanym powyżej liście Swami napisał: „Jeżeli Nowy Jork, Boston lub jakiekolwiek inne miejsce w USA potrzebuje nauczycieli Wedanty, muszą ich przyjąć, dać miejsce do mieszkania i zapewnić im utrzymanie. Jeśli chodzi o mnie, to jestem na emeryturze. Odegrałem swoją rolę w świecie”. Do Swami Abhedananda zwierzył się pewnego dnia, mniej więcej w tym czasie, że będzie jeszcze żył najwyżej pięć lub sześć lat. Brat uczeń odpowiedział protestując, że jest młodym mężczyzną i nie powinien myśleć o śmierci. „Ale”, powiedział Wiwekananda, „jesteś głupcem; nie rozumiesz. Moja dusza z każdym dniem staje się coraz większa; ciało z trudem może ją pomieścić. Lada dzień może rozerwać tę klatkę z mięsa i kości!”
Świat go opuszczał. Pękał sznurek latawca, którym był przymocowany do ziemi.
Czytelnik może przypomnieć sobie, że Śri Ramakryszna mówił o Wiwekanandzie jako o wolnej duszy, którą ściągnął ze sfery Absolutu, aby pomóc mu w jego misji na Ziemi. Na tę duszę nałożono tymczasową zasłonę, niezbędną do fizycznego wcielenia się i pracy, aby mogła zamieszkać w świecie i pomagać ludziom w poszukiwaniu duchowej wolności. Ale teraz, gdy zasłona stawała się coraz cieńsza, Swami zaczął dostrzegać prawdziwą wolność. Zdał sobie sprawę, że świat jest lilą, grą Boskiej Matki i będzie trwał tak długo, jak Ona tego zechce. 8 sierpnia 1896 r. pisał ze Szwajcarii do Goodwina:
Jestem teraz bardzo odświeżony. Wyglądam przez okno i widzę przed sobą ogromne lodowce – i czuję, że jestem w Himalajach. Jestem całkiem spokojny. Moje nerwy odzyskały siłę, do której były przyzwyczajone, a drobne dolegliwości, takie jak te, o których piszesz, w ogóle mnie nie dotykają. Jak mógłbym być wzburzony w tej dziecięcej zabawie? Cały świat jest tylko dziecinną zabawą – głoszenie, nauczanie i wszystko razem. „Poznaj że osoba jest sannjasinem, jeśli nie nienawidzi ani nie pragnie”. Czego można pragnąć w tej małej kałuży błota świata, z jego wciąż powracającymi nieszczęściami, chorobami i śmiercią? „Ten, kto porzucił wszelkie pragnienia, tylko on jest szczęśliwy”. Ten odpoczynek – wieczny, spokojny odpoczynek – dostrzegam go teraz w tym pięknym miejscu. „Jeśli człowiek zna Atmana jako „Ja jestem tym”, to co i dla kogo będzie cierpieć w następstwie ciała?
Czuję się tak, jakbym miał swój udział w tym, co nazywają „pracą”. Skończyłem. Pragnę się teraz wydostać.”
Wraz z tym narastającym oderwaniem się od świata zaczęła zanikać idea dobra i zła, bez świadomości których nie jest możliwa praca. Swami uświadamiał sobie głęboką miłość do Boga. W tym nastroju ogarnęło go wielkie uniesienie, a cały wszechświat wydawał mu się wiecznym ogrodem, w którym Wieczne Dziecko gra w wieczną grę. W tym nastroju delirium radości napisał 6 lipca 1896 roku do Francisa Leggetta, swego przyjaciela i ucznia:
W wieku dwudziestu lat byłem najbardziej niesympatycznym, bezkompromisowym fanatykiem. Nie chodziłbym ścieżką po teatralnej stronie ulicy w Kalkucie. Mając trzydzieści trzy lata, mogę mieszkać w tym samym domu z prostytutkami i nigdy nie przyszłoby mi do głowy, żeby powiedzieć im słowo wyrzutu. Czy to degeneracja? A może rozszerzam się do tej uniwersalnej miłości, którą jest sam Pan?… Niekiedy popadam w rodzaj ekstazy. Czuję, że muszę błogosławić wszystkich, każdą istotę, kochać i obejmować każdą istotę, i dosłownie widzę, że zło jest złudzeniem… Błogosławię dzień, w którym się urodziłem. Miałem tu tak wiele dobroci i miłości, a ta Miłość Nieskończona, która mnie stworzyła, kieruje każdym moim działaniem, dobrym lub złym (nie przestrasz się); bo czym jestem, czym byłem kiedykolwiek, jeśli nie narzędziem w Jego rękach – dla którego służby oddałem wszystko – który jest moim Umiłowanym, moją Radością, moim Życiem, moją Duszą? Jest moim radosnym ukochanym. Jestem Jego towarzyszem zabaw. We wszechświecie nie ma rymu ani rozumu. Jaki powód Go wiąże? On, Żartobliwy, gra – te łzy i śmiech są częścią gry. Świetna zabawa, świetna zabawa! jak mówi Joe.
To zabawny świat, a najzabawniejszym facetem, jakiego kiedykolwiek widziałeś, jest On, Ukochany. Nieskończona zabawa, prawda? Braterstwo czy towarzystwo zabaw? Na tym placu zabaw świata jest cała masa szalonych dzieci, prawda? Kogo chwalić, kogo winić? To wszystko Jego gra. Chcą wyjaśnienia, ale jak możesz wyjaśnić Jego? On nie ma mózgu i nie ma żadnego powodu. Oszukuje nas małymi rozumami i powodami, ale tym razem nie zastanie mnie śpiącego – „możesz się założyć”. Nauczyłem się kilku rzeczy. Poza rozumem, uczeniem się i mówieniem jest uczucie „Miłość”, „Umiłowany”. Tak, „Sake” (Przyjaciel) napełnij kielich i bądźmy szaleni. – Twój zawsze w szaleństwie, Wiwekananda.”
W filozoficznym nastroju mówił o iluzji postępu. Nie wierzył w możliwość przekształcenia tej ziemi w niebo, gdzie nędza zostałaby całkowicie wyeliminowana, a na jej miejsce miało zapanować samo szczęście. Prawdziwą wolność i błogość mogła osiągnąć tylko jednostka, a nie masy jako całość. Napisał do Goodwina 8 sierpnia 1896 r.: „Dobry świat”, „szczęśliwy świat”, „postęp społeczny” są równie zrozumiałe, jak „gorący lód”, „ciemne światło” itp. Gdyby świat był dobry, nie byłby światem. Dusza głupio myśli o przejawieniu Nieskończonego w skończonej materii – inteligencji poprzez grube cząstki – i w końcu odkrywa swój błąd i próbuje uciec. Ten powrót jest początkiem religii i jej metodą, zniszczeniem samego siebie, czyli miłością. Nie miłością do żony, dziecka czy kogokolwiek innego, ale miłością do wszystkiego innego oprócz tego małego ja. Nigdy nie dajcie się zwieść gadaninie, o której będziecie dużo słyszeć w Ameryce, o „ludzkim postępie” i tym podobnych rzeczach. Nie ma postępu bez regresji”.
1 listopada 1896 r. w liście do Mary Hale Swami Wiwekananda napisał z Londynu:
„Obiektywne niebo czy tysiącletnie (królestwo Boże – przyp. tłum.) istnieje więc tylko w wyobraźni, ale subiektywne już istnieje. Piżmowiec, po próżnych poszukiwaniach przyczyny zapachu piżma, będzie musiał go w końcu znaleźć w sobie.
Ale misja Swami Wiwekanandy dla świata nie została jeszcze zakończona. W ukochanej ojczyźnie czekało go żmudne zadanie. Indyjska praca musiała zostać zorganizowana, zanim mógł pożegnać się z tą ziemią. Opuścił Anglię 16 grudnia 1896 roku i udał się drogą lądową do portu w Neapolu.
Grupa skierowała się bezpośrednio do Mediolanu, przejeżdżając przez Dover, Calais i Mont Cenis. Swami cieszył się podróżą kolejową i zabawiał swoich towarzyszy, Seviersów, swoją inspirującą rozmową. Ale część jego umysłu skupiała się na Indiach. Powiedział do Seviersów: „Teraz mam tylko jedną myśl, a są nią Indie. Nie mogę się doczekać Indii”. W przeddzień jego wyjazdu z Londynu przyjaciel z Anglii zapytał go: „Swami, jak ci się spodoba twoja ojczyzna po trzech latach doświadczeń na luksusowym i potężnym Zachodzie?”. Jego znamienna odpowiedź brzmiała: „Indie kochałem, zanim wyjechałem. Teraz sam kurz Indii stał się dla mnie święty, samo powietrze jest teraz dla mnie święte; jest to ziemia święta, miejsce pielgrzymek”. Swami często mówił, że Zachód jest karma–bhumi, krainą działania, gdzie poprzez bezinteresowną pracę człowiek oczyszcza swoje serce; a Indie były punya–bhumi, krainą świętości, gdzie ludzie czystego serca obcowali z Bogiem.
W Mediolanie Swami był pod wielkim wrażeniem wielkiej katedry i „Ostatniej Wieczerzy” Leonarda. Piza z krzywą wieżą i Florencja z jej wspaniałymi osiągnięciami w sztuce niezmiernie go zachwyciły. Ale szczyt jego szczęścia był zarezerwowany dla Rzymu, gdzie spędził tydzień Bożego Narodzenia. Wiele rzeczy tam przypomniało mu o Indiach: tonsura kapłanów, kadzidło, muzyka, różne ceremonie Kościoła katolickiego i Święty Sakrament – ostatnia z nich przypominała mu prasada z hinduskich świątyń, jedzenie spożywana przez wielbicieli po tym, jak zostało ofiarowane Bogu.
Zapytany przez towarzyszkę o rytuał kościelny, Swami powiedział: „Jeśli kochasz Boga Osobowego, daj Mu to, co najlepsze – kadzidło, kwiaty, owoce i jedwab”. Był jednak trochę oszołomiony imponującą mszą św. Piotra w Boże Narodzenie i szepnął do Seviersów: „Po co to całe widowisko i ostentacyjne przedstawienie? Czy to możliwe, że Kościół, który kocha takie pokaz przepychu i ceremonii, jest prawdziwym naśladowcą pokornego Jezusa, który nie miał gdzie złożyć głowy?” Nigdy nie zapomniał, że Chrystus był sannjasinem, mnichem wyrzekającym się świata, i że istotą jego nauk było wyrzeczenie i brak przywiązania.
Podobał mu się pobyt w katakumbach, związany ze wspomnieniami wczesnych chrześcijańskich męczenników i świętych. Święto Bożego Narodzenia w Santa–Maria d’Ara Coeli, ze straganami, na których sprzedawano słodycze, zabawki i tanie zdjęcia Dzieciątka, przypominało mu podobne jarmarki religijne w Indiach. Boże Narodzenie w Rzymie napełniło jego serce gorącym oddaniem dla Jezusa Chrystusa, który był Azjatą i którego Azja ofiarowała Zachodowi jako dar, aby obudzić jego duchową świadomość.
Swami spędził kilka dni w Neapolu, zwiedzając Wezuwiusz, Pompeje i inne interesujące miejsca. Potem przypłynął w końcu statek z Southampton z panem Goodwinem jako jednym z pasażerów. Swami i jego przyjaciele wypłynęli z Neapolu 30 grudnia 1896, spodziewając się przybycia do Kolombo 15 stycznia 1897.
Na pokładzie statku Swami miał znaczącą wizję. Pewnej nocy, gdzieś pomiędzy Neapolem a Port Said, ujrzał w żywym śnie czcigodnego, brodatego starca, podobnego do indyjskiego ryszi, który powiedział: „Obserwuj uważnie to miejsce. Jesteś teraz na Krecie. To jest ziemia, na której zaczęło się chrześcijaństwo. Jestem jednym z Terapeutów (starożytna żydowska sekta ascetyczna – przyp. tłum.), którzy tu mieszkali. Zjawa wypowiedziała kolejne słowo, którego Swami nie mógł sobie przypomnieć. Mogło nim być „Esseńczycy”, sekta, do której należał Jan Chrzciciel.
Zarówno Terapeuci jak i Esseńczycy praktykowali wyrzeczenie i hołdowali liberalnym poglądom religijnym. Według niektórych uczonych słowo Therapeutae może pochodzić od buddyjskiego słowa Sthaviraputtra lub theraputta, oznaczającego synów lub uczniów Theras, czyli Starszych, przełożonych wśród mnichów buddyjskich. Słowo esseńczycy może mieć jakiś związek z Isiwaną, oznaczające Ścieżkę Pana, znaną sektą mnichów buddyjskich. Obecnie przyznaje się, że buddyści w dawnych czasach posiadali klasztory w Azji Mniejszej, Egipcie i ogólnie we wschodniej części Morza Śródziemnego.
Stary człowiek we śnie zakończył swoją wypowiedź słowami: „Głoszone przez nas prawdy i idee zostały przedstawione jako nauki Jezusa. Ale Jezus osoba nigdy się nie narodziła. Różne dowody potwierdzające ten fakt zostaną ujawnione, gdy to miejsce zostanie przekopane”. W tym momencie – była północ – Swami obudził się i zapytał marynarza, gdzie jest statek; powiedziano mu, że jest pięćdziesiąt mil od Krety.
Swami był zaskoczony tym wyjątkowym zbiegiem okoliczności. W jego umyśle pojawiła się myśl, że Dzieje Apostolskie mogły być starszym zapisem niż Ewangelie i że myśl buddyjska, przekazywana przez Terapeutów i Esseńczyków, mogła pomóc w sformułowaniu Chrześcijaństwa. Osoba Chrystusa może być późniejszym dodatkiem. Wiedział, że Aleksandria była miejscem spotkań myśli indyjskiej i egipskiej. Później, kiedy odkopano stare stanowiska na Krecie, znaleziono dowody łączące wczesne chrześcijaństwo z obcymi źródłami.
Ale Swami Wiwekananda nigdy nie odmówił przyjęcia historycznego Chrystusa. Podobnie jak Kryszna, również Chrystus objawił się w duchowych doświadczeniach wielu świętych. To, dla Wiwekanandy, nadało mu rzeczywistość, która była bardziej realna niż realia historyczne. Pewnego dnia podczas podróży po Szwajcarii Swami zerwał trochę dzikich kwiatów i poprosił panią Sevier, aby ofiarowała je u stóp Dziewicy w małej kaplicy w górach, z uwagą: „Ona też jest Matką”. Któregoś dnia jeden z jego uczniów dał mu do pobłogosławienia obraz Madonny Sykstyńskiej. Ale on odmówił z całą pokorą i pobożnie dotykając stóp dziecka, powiedział: „Umyłbym mu stopy, nie moimi łzami, ale krwią mojego serca”. Przypomnijmy, że zakon Ramakryszny powstał w Wigilię Bożego Narodzenia.
Podczas dwutygodniowej podróży Swami Wiwekananda miał wystarczająco dużo czasu, aby zastanowić się nad swoimi trzyletnimi doświadczeniami w świecie zachodnim. Jego umysł wypełniały wspomnienia słodkiej przyjaźni, niezachwianego oddania i ciepłego uznania z obu stron Atlantyku. Trzy lata wcześniej przybył do Ameryki, nieznany i bez grosza, i był uważany za ciekawostkę z czarującego i niezgłębionego Wschodu. Teraz wracał do swojej ojczyzny jako bohater i prorok, czczony przez setki i podziwiany przez tysiące. Kierowany palcem Bożym udał się do Chicago. W Nowym Świecie widział życie w jego najlepszym i najgorszym wydaniu. Znalazł tam społeczeństwo oparte na ideałach równości, sprawiedliwości i wolności, w którym człowiek – w przeciwieństwie do Indii – miał wszelkie możliwości rozwijania swoich potencjałów. Tam zwykli ludzie osiągnęli wysoki standard życia i cieszyli się zasłużonym dobrobytem w sposób niewyobrażalny w żadnej innej części świata. Umysł amerykański był czujny, dociekliwy, odważny, otwarty i obdarzony rzadką wrażliwością etyczną. Widział w Ameryce, w jej mężczyznach i kobietach z uczonością, bogactwem i pozycją, iskry duchowości, które zapłonęły za dotknięciem jego magicznych słów. Był pod wrażeniem wielkodusznej ufności i bogactwa serca przejawianych przez czyste i szczere dusze, które mu się oddały, gdy rozpoznały w nim godnego zaufania przewodnika duchowego. Stali się jego szlachetnymi przyjaciółmi i niewolnikami miłości i nie cofali się przed najwyższym poświęceniem, aby pomóc w wypełnianiu jego misji.
Ale poza tym Swami dostrzegł wulgarność, jaskrawość, chciwość, żądzę władzy i zmysłowość wśród różnorodnych elementów tego ogromnego kraju. Ludzi zmiótł z nóg nowo uzyskany dobrobyt stworzony przy pomocy nauki, technologii i ludzkiej pomysłowości. Często wydawali mu się naiwni i hałaśliwi, a może zastanawiał się, czy ten nowy naród, l’enfant terrible, ostatnia nadzieja zachodniej kultury, a także źródło potencjalnego strachu o resztę świata, sprosta oczekiwaniom jej Ojców Założycieli i działać będzie jako starszy brat świata, dzieląc się wszystkimi materialnymi udogodnieniami życia. Ameryka jako pierwsza go uznała i był tego świadomy. W Ameryce rozpoczął dzieło Wedanty w zorganizowanej formie i miał nadzieję, że Ameryka stanie się duchowym pomostem między Wschodem a Zachodem. Chociaż jego uczony i konserwatywny umysł często czuł się jak u siebie w domu wśród intelektualistów Anglii i Niemiec, jednak jego serce było oddane Ameryce. Niewątpliwie fascynowały go zabytki kultury zachodniej, ale jak pisał do Mary Hale z Londynu w maju 1896 r.: „Kocham jankeską ziemię – lubię widzieć nowe rzeczy. Nic mnie nie obchodzi grzebanie w starych ruinach, życia starymi historiami i wzdychanie o ludziach żyjących w starożytności. Mam na to za dużo wigoru we krwi. W Ameryce jest miejsce, są ludzie, są szanse na wszystko nowe. Stałem się strasznie radykalny.”
W tym samym liście napisał też, że chciałby wlać trochę amerykańskiego ducha w Indie, w „tę okropną masę konserwatywnych meduz, a potem wyrzucić za burtę wszystkie stare skojarzenia i zacząć coś nowego, zupełnie nowego… proste, silne, nowe i świeże jak pierworodne dziecko – wyrzucić całą przeszłość za burtę i zacząć od nowa”.
Równie wysokim uznaniem Swami Wiwekananda obdarzył Anglików. Czuł, że w pewnym sensie jego praca w Anglii była bardziej satysfakcjonująca niż jego praca w Ameryce. Tam przekształcił życie jednostek. Goodwin i Margaret Noble uznali jego sprawę za swoją, a Sevierowie towarzyszyli mu w Indiach, opuszczając Europę i całą swoją przeszłość, by podążać za nim.
Ale co z wcześniejszym marzeniem Swami Wiwekanandy o zebraniu z Ameryki materialnych skarbów, aby zaradzić cierpieniom indyjskich mas i podnieść ich standard życia? Przybył do Ameryki, aby w zamian za duchowe bogactwo Indii uzyskać niezbędną pomoc finansową oraz wiedzę naukową i technologiczną, aby odbudować zdrowie fizyczne własnego narodu. Chociaż po powrocie nie zabrał ze sobą amerykańskich naukowców i technologów ani nie przywiózł w kieszeni złota i srebra z Nowego Świata, pozostawił jednak po sobie ogromny magazyn dobrej woli i szacunku dla Indii. Był pierwszym duchowym ambasadorem Indii w Ameryce, heroldem Indii, który pamiętając godność królewskiej ziemi, z której przybył, przemówił w jej imieniu i przekazał jej przesłanie z należytą godnością.
Pełen efekt tego kontaktu będzie znany dopiero w nadchodzących latach; ale początek widać nawet teraz. Pół wieku po wizycie Swami Wiwekanandy w Ameryce, Indie wyzwoliły się spod rządów brytyjskich. Kiedy dzięki temu uzyskały możliwość do załatwiania spraw narodowych na swój własny sposób, Indie wysłały tysiące studentów do Nowego Świata, aby zdobyć zaawansowaną wiedzę z zakresu nauk fizycznych i technologii. Co więcej, amerykańskie pieniądze są obecnie wydawane na poprawę materialnego stanu mas indyjskich. Wygląda więc na to, że mimo wszystko Swami Wiwekananda nie był zwykłym wizjonerem, ale miał wgląd w kształt rzeczy, które miały nadejść.
Swami czuł, że bezpośrednim zadaniem, jakie miał przed sobą, była praca na rzecz odrodzenia Indii z wnętrza samego kraju. Indie mogą zostać wyzwolone jedynie dzięki jej własnym wysiłkom. Ale niósł z Zachodu bezcenny atut, który miał mu pomóc w jego herkulesowym zadaniu: Zachód dał mu autorytet, którego, jak się wydaje, wcześniej nie miał w swoim rodzinnym kraju. Udało mu się zasiać nasiona duchowych idei Indii w samym sercu anglojęzycznego świata – w Nowym Jorku i Londynie. Czy wiedział wtedy, że za pół wieku te idee rozejdą się po całym świecie zachodnim i zasłużą na szacunek dla jego ojczyzny? Chociaż przybył do Ameryki jako dawca, teraz w pewnym sensie wracał do Indii jako prezent od Nowego Świata.