16 grudnia 1898 r. Swami Wiwekananda ogłosił swój plan udania się na Zachód w celu sprawdzenia założonego przez siebie dzieła i rozpalenia płomienia. Wielbiciele i przyjaciele z zadowoleniem przyjęli ten pomysł, ponieważ myśleli, że podróż morska przywróci mu pogarszające się zdrowie. Planował zabrać ze sobą Siostrę Niweditę i Swami Turijanandę.
Zaznajomiony z pismami świętymi, Turijananda spędził większość swojego życia na medytacji i miał niechęć do prac publicznych. Nie mogąc przekonać go słowami, by towarzyszył mu do Ameryki, Wiwekananda objął szyję swego brata ucznia i zapłakał jak dziecko, mówiąc: „Drogi bracie, czy nie widzisz, jak kładę swoje życie cal po calu, wypełniając misję mojego Mistrza? Teraz doszedłem na skraj śmierci! Czy możesz na to patrzeć, nie próbując ulżyć mi w części mojego wielkiego ciężaru?”
Swami Turijananda był głęboko poruszony i zaproponował, że pójdzie za Swami, dokądkolwiek zechce. Kiedy zapytał, czy powinien zabrać ze sobą kilka pism Wedanty, Wiwekananda powiedział: „Och, mają dość nauki i książek! Ostatni raz, kiedy tam byłem widzieli wojownika; teraz chcę im pokazać bramina.”
Jako datę wypłynięcia z Kalkuty ustalono dzień 20 czerwca 1899 roku. W nocy 19–go odbyło się spotkanie w Beler Math, na którym młodsi członkowie klasztoru wygłosili przemówienia do obu Swami. Następnego dnia Matka Najświętsza ugościła ich i innych mnichów wystawną ucztą.
Parowiec „Golconda”, wiozący Swami i jego dwóch towarzyszy, dopłynął do Madrasu, ale pasażerom nie pozwolono wyjść na brzeg z powodu zarazy w Kalkucie. Było to wielkie rozczarowanie dla południowoindyjskich przyjaciół Swami Wiwekanandy. Statek kontynuował podróż do Kolombo, Adenu, Neapolu i Marsylii, by ostatecznie dotrzeć do Londynu 31 lipca.
Podróż w towarzystwie Swami była nauką dla Turijanandy i Niwedity. Od początku do końca trwał żywy przepływ myśli i historii. Nigdy nie wiadomo, w którym momencie nastąpi przebłysk intuicji i dźwięczne wypowiedzenie jakiejś świeżej prawdy. Ten encyklopedyczny umysł dotykał wszystkich tematów: Chrystusa, Buddy, Kryszny, Ramakryszny, folkloru, historii Indii i Europy, degradacji społeczeństwa hinduskiego i pewności o jego nadchodzącej wielkości, różnych systemów filozoficznych i religijnych oraz wielu innych tematów. Wszystko to zostało później wspaniale spisane przez siostrę Niweditę w Mistrz, Jakim Go Widziałam, z którego można zacytować następujące fragmenty.
„Tak”, powiedział pewnego dnia Swami, „im jestem starszy, tym bardziej wydaje mi się, że wszystko leży w męskości. To jest moja nowa ewangelia. Czyń nawet zło jak mężczyzna! Bądź niegodziwy, jeśli musisz, na wielką skalę!” Jakiś czas temu Niwedita pochwaliła Indie za małą liczbę przestępstw; przy tej okazji Swami powiedział w żałosnym proteście: „O Boże, gdyby na mojej ziemi było inaczej! Bo to jest zaprawdę cnotą śmierci.” Najwyraźniej według niego najpodlejszą zbrodnią było nie działać, nie robić nic.
Odnosząc się do idei konserwatywnych i liberalnych, powiedział: „Całym ideałem konserwatysty jest uległość. Twoim ideałem jest walka. W rezultacie to my cieszymy się życiem, a nie wy! Zawsze staracie się zmienić swoje na coś lepszego, a zanim milionowa część zmiany zostanie przeprowadzona, umieracie. Zachodnim ideałem jest działanie; Wschodnim, aby cierpieć. Idealne życie byłoby cudowną harmonią między działaniem a cierpieniem. Ale tak nigdy nie może być.”
Dla niego egoizm był największą przeszkodą w rozwoju duchowym:
„To samolubstwo musimy wyeliminować. Zauważyłem, że ilekroć popełniłem błąd w życiu, zawsze wynikało to z tego, że rachunku wtargnęło ego (ja). Tam, gdzie ja nie było zaangażowane, mój osąd trafiał prosto w sedno.”
– Całkowicie się mylisz – powiedział ponownie – jeśli myślisz, że walka jest oznaką wzrostu. Wcale tak nie jest. Absorpcja jest znakiem. Hinduizm jest prawdziwym geniuszem absorpcji. Nigdy nie zależało nam na walce. Oczywiście od czasu do czasu zadawaliśmy cios w obronie naszych domów. To było słuszne. Ale nigdy nie dbaliśmy o walkę dla niej samej. Każdy musiał się tego nauczyć. Więc niech te rasy nowicjuszy się kręcą! W końcu wszyscy zostaną przyjęci do Hinduizmu.
Będąc w innym nastroju tematem jego rozmowy była Kali i kult Straszliwej. Mówił wtedy: „Kocham terror dla niego samego, rozpacz dla niej samej, nędzę dla niej samej. Zawsze walcz. Walcz i walcz dalej, choć zawsze przegrywając. To jest ideał! To jest ideał!” Znowu: „Czcijcie Straszliwą! Czcijcie śmierć! Wszystko inne jest daremne. Wszelka walka jest daremna. To ostatnia lekcja. Jednak nie jest to miłość tchórza do śmierci, miłość słabych czy samobójców. To powitanie silnego człowieka, który zbadał wszystko dogłębnie i wie, że nie ma alternatywy”. A kim jest Kali, której woli nie można się oprzeć? „Całość wszystkich dusz, nie tylko samych ludzi, jest Osobowym Bogiem. Nic nie może się oprzeć woli całości. To jest to, co znamy jako Prawo. I to właśnie nazywamy Śiwa, Kali i tak dalej”.
O prawdziwej wielkości: „Wraz z wiekiem stwierdzam, że coraz bardziej szukam wielkości w małych rzeczach. Chcę wiedzieć, co jada i jak ubiera się wielki człowiek i jak rozmawia ze swoimi sługami. Chcę znaleźć wielkość Sir Philipa Sidneya. Niewielu mężczyzn pamiętałoby, by w chwili śmierci myśleć o innych.
„Ale każdy będzie świetny na świetnej pozycji! Nawet tchórz nabierze odwagi w blasku reflektorów. Świat patrzy. Czyje serce nie zadrży? Czyj puls nie przyspieszy, dopóki nie zrobi wszystkiego, co w jego mocy? Coraz bardziej widzę, że prawdziwa wielkość jest tą robaka, który spełnia swój obowiązek cicho, miarowo, z chwili na chwilę i z godziny na godzinę.”
Jeśli chodzi o różnice między jego własnymi planami odrodzenia Indii a tymi głoszonymi przez innych: „Nie zgadzam się z tymi, którzy chcą dawać swoje przesądy mojemu ludowi. Podobnie jak zainteresowanie egiptologa Egiptem, łatwo jest odczuć zainteresowanie Indiami, które jest czysto egoistyczne. Ktoś może zapragnąć ponownie zobaczyć Indie znane ze swoich książek, swoich studiów, swoich snów. Moją nadzieją jest ujrzeć mocne punkty tamtych Indii, wzmocnione przez mocne punkty tego wieku, ale w sposób naturalny. Nowy stan rzeczy musi być wzrostem od wewnątrz. Więc głoszę tylko Upaniszady. Jeśli spojrzysz, przekonasz się, że nigdy nie cytowałem niczego poza Upaniszadami. A z Upaniszad jest to tylko jedna idea – siła. Kwintesencja Wed, Wedanty i wszystkiego innego leży w tym jednym słowie. Nauczanie Buddy mówiło o niestawianiu oporu i niewyrządzaniu krzywdy. Ale myślę, że nasz sposób jest lepszą drogą nauczania tego samego. Bo za tym niekrzywdzeniem kryje się straszna słabość – słabość, która rodzi ideę oporu. Ale nie myślę o karaniu ani o ucieczce przed kroplą rozpryskanego morza. To nic dla mnie. Jednak dla komara byłoby to poważne. Teraz zadaję wszystkie obrażenia w ten sposób. Siła i nieustraszoność. Moim własnym ideałem jest ten olbrzym–święty, którego zabili podczas Powstania Sipajów i który, kiedy został dźgnięty nożem w serce przerwał milczenie mówiąc: „I ty także jesteś Nim”.
O Indiach i Europie Swami powiedział: „Widzę, że Indie to młody i żywy organizm. Europa jest także młoda i żywa. Żadne z nich nie osiągnęło jeszcze takiego etapu rozwoju, żeby można bezpiecznie krytykować ich instytucje. To dwa wielkie eksperymenty, z których żaden nie jest jeszcze zakończony”. Powinny sobie pomagać wzajemnie, ciągnął, ale jednocześnie oba powinny wzajemnie szanować swój swobodny rozwój. Powinny rosnąć ramię w ramię.
W ten sposób czas mijał, aż łódź dotarła do Tilbury Dock, gdzie grupa została powitana przez uczniów i przyjaciół Swami, wśród których były dwie Amerykanki, które przybyły aż do Londynu, aby spotkać się ze swoim nauczycielem. Sezon skończył się w Londynie, więc dwaj Swami popłynęli do Nowego Jorku 16 sierpnia.
Wycieczka była korzystna dla zdrowia Swami; morze było spokojne, a w nocy światło księżyca było czarujące. Pewnego wieczoru, gdy Swami przechadzał się po pokładzie ciesząc się pięknem natury, nagle wykrzyknął: „A jeśli cała ta maja jest taka piękna, pomyśl o cudownym pięknie Rzeczywistości, która się za nią kryje!”. Innego wieczoru, kiedy księżyc był w pełni, wskazał na morze i niebo i powiedział: „Po co recytować poezję, skoro jest w nich sama istota poezji?”
Tego popołudnia, kiedy Swami Wiwekananda przybył do Nowego Jorku, on i jego brat uczeń udali się z państwem Leggett do ich wiejskiego domu, Ridgely Manor, w Stone Ridge w górach Catskill, a nieobecny wtedy Swami Abhedananda był wówczas w Nowym Jorku, gdzie udzielał wykładów. Miesiąc później Niwedita przyjechała do Ridgely i 21 września, kiedy zdecydowała się przywdziać strój mniszki, Swami napisał dla niej swój piękny wiersz „Pokój”. Odpoczynek i dobry klimat poprawiały jego zdrowie, a on zabawiał wszystkich swoją zwykłą humorem i wesołością.
Pewnego dnia panna MacLeod zapytała go, czy smakuj mu ich domowe truskawki, a on odpowiedział, że żadnej nie próbował. Panna MacLeod była zaskoczona i powiedziała: „Dlaczego Swami, przecież od tygodnia codziennie serwujemy ci truskawki ze śmietanką i cukrem”. „Ach”, odpowiedział Swami z figlarnym błyskiem w oczach, „smakuję tylko śmietanki i cukru. W ten sposób nawet pinezki smakują słodko.”
W listopadzie Swami wrócił do Nowego Jorku i został powitany przez swoich starych przyjaciół i uczniów. Był zadowolony, widząc, jak praca rozwinęła się pod zdolnym przewodnictwem Swami Abhedanandy. Swami Wiwekananda wygłosił kilka przemówień i prowadził zajęcia.
Na jednym z publicznych spotkań w Nowym Jorku, po około piętnastu minutach przemawiania do skupionej publiczności, Swami nagle złożył formalny ukłon i oddalił się. Zebranie zostało przerwane, a ludzie odeszli bardzo rozczarowani. Przyjaciel zapytał go, kiedy wracał do domu, dlaczego przerwał wykład, akurat wtedy, gdy on i słuchacze się rozgrzewali. Czyżby zapomniał swojej przemowy? Czy stał się nerwowy? Swami odpowiedział, że na spotkaniu czuł, że ma za dużo mocy. Zauważył, że słuchacze byli tak pochłonięci jego ideami, że tracili własną indywidualność. Czuł, że stali się miękcy jak glina i że może nadać im dowolny kształt. Było to jednak sprzeczne z jego filozofią. Pragnął, aby każdy mężczyzna i każda kobieta wzrastali zgodnie z własnym wewnętrznym prawem. Nie chciał zmieniać ani niszczyć niczyjej indywidualności. Dlatego musiał się zatrzymać.
Swami Turijananda rozpoczął pracę w Montclair w stanie New Jersey, w niewielkiej odległości od Nowego Jorku i zaczął uczyć dzieci opowieści i folkloru Indii. Regularnie wykładał także w Vedanta Society w Nowym Jorku: jego artykuł o Śankaraćarji, odczytany przed konferencją w Cambridge, został wysoko oceniony przez profesorów z Harvardu.
Pewnego dnia, kiedy Swami przebywał w Ridgely Manor, panna MacLeod otrzymała telegram informujący ją, że jej jedyny brat jest poważnie chory w Los Angeles. Kiedy wyjeżdżała na zachodnie wybrzeże, Swami wypowiedział jej sanskryckie błogosławieństwo i powiedział, że wkrótce się tam z nią spotka. Udała się ona prosto do domu pani S. K. Blodgett, gdzie przebywał jej brat i po spędzeniu kilku minut z pacjentem zapytała panią Blodgett, czy jej może umrzeć w pokoju, w którym wtedy leżał; znalazła bowiem duży obraz Wiwekanandy, wiszący na ścianie, przy której stało łóżka pacjenta. Panna MacLeod opowiedziała swojej gospodyni o swoim zdziwieniu, gdy zobaczyła to zdjęcie, a pani Blodgett odpowiedziała, że słyszała Wiwekanandę w Parlamencie Religii w Chicago i pomyślała, że jeśli kiedykolwiek istnieje Bóg na ziemi, to jest to ten człowiek. Panna MacLeod powiedziała jej, że właśnie opuściła Swami w Ridgely Manor, a ponadto, że wyraził pragnienie przybycia do Los Angeles. Brat zmarł w ciągu kilku dni, a Swami wyruszył na Zachodnie Wybrzeże 22 listopada. Przerwał swoją podróż do Chicago, aby odwiedzić swoich starych przyjaciół, a po przybyciu do Los Angeles został gościem pani Blodgett, którą opisał w liście do Mary Hale jako „grubą, starą, niezwykle dowcipną i bardzo matczyną”.
Wrażenie, jakie Swami pozostawił w umyśle tej dobrej kobiety, można wywnioskować z następujących linijek listu napisanego przez nią do panny MacLeod po śmierci Swami: „Zawsze przypominam sobie te szybkie, jasne dni w czasie tej niezapomnianej zimy, przeżyte w prostej wolności i życzliwości. Nie mogliśmy wybrać nic innego poza byciem szczęśliwymi i dobrymi… Znałam go osobiście, ale krótko, ale w tym czasie mogłam zobaczyć na sto sposobów dziecięcą stronę charakteru Swami, która była ciągłym odwoływaniem się do cechy matki we wszystkich dobrych kobietach… Wracał do domu z wykładu, na którym musiał oderwać się od słuchaczy – tak chętnie gromadzili się wokół niego – i wpadał do kuchni jak chłopiec zwolniony ze szkoły wołając: „Teraz będziemy gotować!” Wkrótce Joe pojawiała się i odkrywała winowajcę wśród garnków i patelni w jego eleganckim stroju, którego oszczędna, czujna Joe upomniała, aby przebrał się w swoje domowe ubrania … W domowej, staroświeckiej kuchni ty i ja widziałyśmy Swami w najlepszym wydaniu.”
Swami Wiwekananda wygłosił wiele wykładów przed dużą publicznością w Los Angeles i Pasadenie; ale niestety! nie było Godwina, który by je nagrał, w związku z czym większość tego, co powiedział, zaginęło. We fragmentarycznych notatkach jego uczniów zachowało się tylko trochę.
W Kościele Uniwersalistycznym w Pasadenie wygłosił swój słynny wykład „Chrystus, posłaniec”; i to był jedyny raz, jak powiedziała później panna MacLeod, że widziała go otoczonego aureolą. Po wykładzie Swami wracał do domu pogrążony w myślach, a panna MacLeod szła za nim w niewielkiej odległości, gdy nagle usłyszała, jak mówi: „Wiem, wiem!”.
’Co wiesz?’ – spytała panna MacLeod.
„Jak oni to robią”.
„Jak oni co robią?”
„Zupę Mulligatawny [zupa pieprzowa pochodząca z kuchni południowo indyjskie – przyp. tłum]. Dla smaku dodają szczyptę liścia laurowego. A potem wybuchnął śmiechem.
Swami spędził około miesiąca w siedzibie „Domu Prawdy” w Los Angeles, prowadził regularne zajęcia i wygłosił kilka publicznych wykładów, z których w każdym uczestniczyło ponad tysiąc osób. Wielokrotnie przemawiał na temat różnych aspektów radża–jogi, tematu, którym Kalifornijczycy zdawali się być szczególnie zainteresowani.
Swami zjednał sobie członków Domu Prawdy swoim prostym zachowaniem, wielkim intelektem i duchową mądrością. Unity, magazyn organizacji, napisał o nim: „W Swami Wiwekanandzie jest połączenie wiedzy rektora uniwersytetu, godności arcybiskupa, z wdziękiem i urokiem wolnego i naturalnego dziecka. Wchodząc na platformę, bez chwili przygotowania, wkrótce był w samym środku swojego tematu, czasami stając się niemal tragiczny, gdy jego umysł wędrował od głębokiej metafizyki do warunków panujących w dzisiejszych krajach chrześcijańskich, których ludzie chcą nawracać Filipińczyków z mieczem w jednej ręce i Biblią w drugiej, czy w Afryce Południowej pozwalają dzieciom tego samego Ojca ciąć się na kawałki. W przeciwieństwie do tego stanu rzeczy opisał to co wydarzyło się podczas ostatniego wielkiego głodu w Indiach, gdzie ludzie woleli umierać z głodu obok swoich krów niż wyciągać rękę do zabijania.”
Członkom Domu Prawdy nie wolno było palić. Pewnego wieczoru Swami został zaproszony na kolację przez członka organizacji wraz z kilkoma innymi przyjaciółmi, którzy byli przeciwni używaniu tytoniu. Po obiedzie gospodyni była nieobecna w pokoju przez kilka minut, kiedy to Swami, być może z powodu nieznajomości zasady dotyczącej tytoniu, wyjął fajkę, napełnił ją i zaczął się zaciągać. Goście byli przerażeni, ale milczeli. Kiedy gospodyni wróciła, wpadła we wściekłość i zapytała Swami, czy Bóg chce, aby mężczyźni palili, dodając, że w takim przypadku wyposażyłby ludzką głowę w komin, aby dym się ulatniał.
„Ale dał nam mózg, abyśmy wynaleźli fajkę” – powiedział Swami z uśmiechem.
Wszyscy się śmiali, a Swami pozwolono palić w czasie pobytu jako gość w Domu Prawdy.
Swami Wiwekananda udał się do Oakland jako gość dr. Benjamina Fay Millsa, pastora Pierwszego Kościoła Unitarian i wygłosił tam osiem wykładów dla stłoczonej publiczności, która często liczyła nawet dwa tysiące osób. Dał również wiele wykładów publicznych w San Francisco i Alameda. Ludzie już czytali jego radża–jogę. Będąc pod wrażeniem jego wykładów, założyli ośrodek w San Francisco. Swami ofiarowano również w darze ziemię o powierzchni stu sześćdziesięciu akrów w południowej części doliny San Antone; otoczona lasami i wzgórzami i położona na wysokości 2500 stóp posiadłość znajdowała się zaledwie dwanaście mil od Obserwatorium Licka na Górze Hamilton. Od razu pomyślał o Swami Turijanandzie, któremu można by powierzyć opiekę nad miejscem, w którym mógłby szkolić gorliwych uczniów w medytacji.
Podczas swojej podróży powrotnej do Nowego Jorku przez kontynent amerykański, Swami był bardzo zmęczony. Po drodze zatrzymał się w Chicago i Detroit. W Chicago był gościem rodziny Hale, gdzie powspominano wiele starych wydarzeń. Rankiem w dniu jego wyjazdu Mary przyszła do pokoju Swami i zastała go w smutnym nastroju. Wyglądało na to, że jego łóżko było nietknięte, a zapytany o przyczynę, wyznał, że całą noc spędził bez snu. „Och” – powiedział prawie szeptem – „tak trudno jest zerwać międzyludzkie więzy!” Wiedział, że to jego ostatnia wizyta u tych oddanych przyjaciół.
W Nowym Jorku Swami wygłosił kilka wykładów w Vedanta Society, które do tego czasu pozyskało do aktywnej współpracy kilku profesorów z Harvardu i Uniwersytetu Columbia. Przy najbliższej okazji rozmawiał z Turijanandą o proponowanym darze ziemi w północnej Kalifornii, ale ten wahał się, czy przyjąć jakąkolwiek odpowiedzialność. Swami powiedział: „Wolą Matki jest, abyś zajął się tam pracą”.
Swami Turijananda był rozbawiony i powiedział z dobrym humorem: „Powiedz raczej, że taka jest twoja wola. Z pewnością nie słyszałeś, aby Matka w ten sposób komunikowała ci swoją wolę. Jak możesz słyszeć słowa Matki?”
„Tak, bracie” – powiedział Swami z wielkim wzruszeniem. „Tak, słowa Matki słychać tak wyraźnie, jak słyszymy siebie nawzajem. Ale trzeba mieć bardzo subtelne nerwy, żeby usłyszeć słowa Matki.”
Swami Wiwekananda wygłosił to oświadczenie z takim zapałem, że jego brat uczeń był przekonany, że Boska Matka przemawia przez niego. Dlatego radośnie zgodził się objąć kierownictwo nad Aśramą Śanti, Odosobnieniem dla Pokoju, jak nazwano to nowe miejsce.
Na pożegnanie Swami powiedział do Turijanandy: „Idź i załóż aśram w Kalifornii. Wywieś tam flagę Wedanty; od tej chwili zniszczcie nawet pamięć o Indiach! Przede wszystkim prowadź życie, a Matka dopilnuje reszty.”
Swami ponownie odwiedził Detroit na tydzień i 20 lipca popłynął do Paryża.
Zanim przejdziemy dalej do wątku życia Swami Wiwekanandy, dla czytelnika interesujące będzie rzucenie okiem na jego stan umysłu. W ciągu ostatnich dwóch lat Swami napisał do swoich przyjaciół, że przeszedł przez wielką udrękę psychiczną. Z pewnością jego przesłanie zaczęło docierać do coraz większej liczby ludzi zarówno w Indiach, jak i w Ameryce, i oczywiście ten fakt go uszczęśliwił; jednak bardzo cierpiał z powodu „ubóstwa, zdrady i mojej własnej głupoty”, jak napisał do Mary Hale 20 lutego 1900 roku. Chociaż na zewnątrz wyglądał jak surowy niedualista, miał delikatne serce, które był często obite przez ciosy świata. Do Margaret Noble napisał 6 grudnia 1899 roku: „Niektórzy ludzie są stworzeni do tego, by kochać bycie nieszczęśliwym. Gdybym nie złamał swego serca z powodu ludzi, wśród których się urodziłem, zrobiłbym to dla kogoś innego. Jestem tego pewny. Taka jest droga niektórych – teraz to widzę. Wszyscy gonimy za szczęściem, to prawda, ale niektórzy są szczęśliwi tylko w nieszczęściu – dziwaczne, prawda?”
Jakże był wrażliwy na cierpienia ludzi! „Przed laty pojechałem w Himalaje” – napisał do przyjaciela Amerykanina 12 grudnia 1899 r. – „aby już nigdy nie wrócić – a moja siostra popełniła samobójstwo, wiadomość dotarła do mnie tam, a to słabe serce odrzuciło mnie od tej perspektywy pokoju! To słabe serce wygnało mnie z Indii, aby szukać pomocy dla tych, których kocham i oto jestem! Szukałem pokoju, ale serce, ta siedziba bhakti, nie pozwalało mi go znaleźć. Walka i tortury, tortury i walka! Cóż, niech tak będzie, skoro taki jest mój los; a im szybciej to się skończy, tym lepiej.”
Jego zdrowie było marne jeszcze przed wyjazdem na Zachód. „Tego rodzaju nerwowe ciało” – pisał 15 listopada 1899 r. – „jest tylko instrumentem do grania czasem świetnej muzyki, a czasem do jęczenia w ciemności”. Podczas pobytu w Ameryce był leczony przez osteopatę i przez „magnetycznego uzdrowiciela”, ale nie uzyskał trwałej poprawy. W Los Angeles otrzymał wiadomość o poważnej chorobie swojego brata ucznia Niranjana. Pan Sturdy, jego ukochany angielski uczeń, porzucił Swami, ponieważ czuł, że nauczyciel nie prowadzi na Zachodzie życia ascety. Panna Henrietta Müller, która pomogła mu finansowo w zakupie Belur Math, opuściła go z powodu choroby; nie potrafiła kojarzyć choroby ze świętością. Jednym z celów wizyty Swami w Kalifornii było zebranie pieniędzy na promocję jego różnych działań w Indiach: ludzie licznie przychodzili na jego spotkania, ale pieniędzy otrzymywał bardzo mało. Pogrążył się w żałobie po odejściu swojego oddanego przyjaciela, pana George’a Hale’a z Chicago. Doniesienia o pracy w Nowym Jorku wzbudziły w nim wiele niepokoju. Swami Abhedananda nie radził sobie dobrze z niektórymi uczniami Wiwekanandy, a pan Leggett zerwał swoje stosunki z Towarzystwem. Wszystkie te rzeczy, jak wiele szponów, przeszyły serce Wiwekanandy. Co więcej, być może czuł teraz, że jego misja na ziemi dobiegła końca. Zaczął tracić zainteresowanie pracą. Strzała jednak nadal leciała, niesiona swoim pierwotnym impetem; ale zbliżał się koniec, kiedy miała upaść na ziemię.
Swami tęsknił za powrotem do Indii. 17 stycznia 1900 roku napisał do pani Ole Bull, że chce zbudować chatę nad brzegiem Gangesu i spędzić tam resztę życia z matką: „Ona wiele wycierpiała przeze mnie. Muszę spróbować załagodzić jej ostatnie dni. Czy wiesz, że właśnie to musiał zrobić sam wielki Śankaraćarja. Musiał wrócić do matki w ostatnich dniach jej życia. Akceptuję to. Jestem zrezygnowany.”
W tym samym liście do pani Ole Bull napisał: „Jestem tylko dzieckiem; jaką mam pracę? Moje moce przekazałem tobie. Widzę to. Więcej nie mogę mówić ze sceny. Nie mów tego nikomu – nawet Joe. Cieszę się. Chcę odpocząć; nie żebym był zmęczony, ale następną fazą będzie cudowny dotyk, a nie język – jak u Ramakryszny. Wiadomość dotarła do ciebie, chłopców i Margot.” (Odnosząc się do siostry Niwedity.)
Szybko tracił zainteresowanie czynną pracą. 7 kwietnia 1900 roku napisał do przyjaciela:
„Moja łódź zbliża się do spokojnego portu, z którego nigdy więcej nie będzie można jej wypchnąć. Chwała, chwała Matce! (Odnosząc się do Boskiej Matki Wszechświata.) Nie mam teraz żadnych życzeń ani ambicji. Błogosławiona bądź Matko! Jestem sługą Ramakryszny. Jestem tylko maszyną. Nic więcej nie wiem. Ani nie chcę wiedzieć.” Do innego przyjaciela napisał 12 kwietnia w podobnym duchu:
„Praca zawsze niesie ze sobą brud. Za nagromadzony brud zapłaciłem złym stanem zdrowia. Cieszę się, że mój umysł jest dzięki temu lepszy. W życiu panuje teraz łagodność i spokój, jakiego nigdy wcześniej nie było. Uczę się teraz, jak być przywiązanym na równi z byciem oderwanym – i mentalnie staję się swoim własnym panem… Matka wykonuje Swoją własną pracę. Nie martwię się teraz zbytnio. Ćmy takie jak ja giną tysiącami co minutę. Jej praca trwa nieprzerwanie. Chwała Matce!… Dla mnie – samotność i dryfowanie w nurcie woli Matki było moim życiem. W momencie, w którym próbowałem to przerwać, w tym momencie zostałem zraniony. Jej wola się spełni… Jestem szczęśliwy, pogodzony ze sobą i bardziej sannjasinem niż kiedykolwiek. Miłość do moich bliskich z każdym dniem maleje, a do Matki rośnie. Znowu budzą się wspomnienia długich nocy czuwania ze Śri Ramakryszną pod figowcem w Dakszineśwar. A praca? Czym jest praca? Czyja praca? Dla kogo pracować? Jestem wolny. Jestem dzieckiem Matki. Ona pracuje, ona się bawi. Dlaczego mam planować? Co mam zaplanować? Rzeczy przychodziły i odchodziły, tak jak Ona chciała, bez mojego planowania, pomimo mojego planowania. Jesteśmy Jej maszynami. Ona pociąga za sznurki.”
Wraz ze zbliżającym się końcem swojej misji i ziemskiego życia coraz wyraźniej uświadamiał sobie, jak sceną jest ten świat. W sierpniu 1899 roku napisał do panny Marie Halboister: „Nie byłoby tego świata zabawek, ta gra nie mogłaby trwać, gdybyśmy znali graczy. Musimy grać z zasłoniętymi oczami. Niektórzy z nas wcielili się w rolę łotra ze sztuki; niektórzy w rolę bohatera – nieważne, to wszystko jest zabawą. To jedyne pocieszenie. Na scenie są demony, lwy, tygrysy i co jeszcze, ale wszystkie mają założone kagańce. Kłapią, ale nie mogą ugryźć. Świat nie może dotknąć naszych dusz. Jeśli chcesz, nawet jeśli ciało jest rozdarte i krwawiące, możesz cieszyć się największym spokojem umysłu. A drogą do tego jest osiągnięcie beznadziejności. Wiesz czym jest? Nie idiotyczną postawą rozpaczy, ale pogardą zdobywcy dla tego, co osiągnął, dla tego, o co walczył, a potem odrzucił jako będące poniżej jego wartości.”
Do Mary Hale, która „zawsze była najsłodszą nutą w moim zgrzytliwym i pełnym sprzeczności życiu”, napisał 26 marca 1900 roku:
Chcę, żebyś wiedziała: „Jestem bardzo szczęśliwy”. Nie żebym popadał w jakiś mroczny optymizm, ale moja siła cierpienia wzrasta. Jestem wznoszony ponad zaraźliwy wyziew radości i smutków tego świata. Gubią one swój sens. To kraina snów. Nie ma znaczenia, czy ktoś się cieszy, czy płacze – to tylko sny i jako takie muszą prędzej czy później się skończyć… Osiągam spokój, który przewyższa zrozumienie – który nie jest ani radością, ani smutkiem, ale czymś ponad nimi. Powiedz to Matce (mając na myśli panią Hale). Pomogło mi w tym moje przejście przez dolinę śmierci – fizycznej, psychicznej – przez ostatnie dwa lata. Teraz zbliżam się do tego Pokoju, wiecznej Ciszy. Teraz chcę widzieć rzeczy takimi, jakie są – wszystko w tym Pokoju – doskonałe na swój sposób. „Ten, którego radość jest tylko w nim samym, którego pragnienia są tylko w nim samym”, nauczył się swoich lekcji. To jest wielka lekcja, której jesteśmy tutaj się nauczyć, aby nauczyć się poprzez miriady narodzin, niebios i piekieł: Nie ma niczego, czego można by szukać, prosić, pragnąć, poza sobą samym. Najwspanialszą rzeczą, jaką mogę uzyskać, jestem ja sam. Jestem wolny – dlatego nie potrzebuję nikogo innego do mojego szczęścia. Sam przez wieczność – ponieważ byłem wolny, jestem wolny i pozostanę wolny na zawsze. To jest Wedantyzm. Tak długo głosiłem teorię, ale och, radość! Mario, moja droga siostro, urzeczywistniam ją teraz każdego dnia. Tak, jestem. Jestem wolny – Sam – Sam. Jestem, Jedynym bez drugiego.
Oczy Wiwekanandy patrzyły na światło innego świata, jego prawdziwej siedziby. I jak żywo i wzruszająco wyraził swoją nostalgiczną tęsknotę za powrotem do niej w liście z 18 kwietnia 1900 roku, napisanym z Alameda w Kalifornii do panny MacLeod, swej zawsze lojalnej Joe:
Właśnie otrzymałem list powitalny od ciebie i pani Bull. Kieruję to do Londynu. Tak się cieszę, że pani Leggett jest na dobrej drodze do wyzdrowienia.
Bardzo mi przykro, że pan Leggett zrezygnował z funkcji prezydenta.
Cóż, milczę z obawy przed stworzeniem dalszych problemów. Wiesz, że moje metody są niezwykle surowe, a kiedy już się wzburzę, mogę wstrząsnąć Abhedanandą za bardzo by mógł to znieść jego spokój ducha.
Napisałem do niego tylko po to, by powiedzieć mu, że jego poglądy na temat pani Bull są całkowicie błędne.
Praca jest zawsze trudna. Módl się za mnie, Joe, aby moja praca została zatrzymana na zawsze i aby cała moja dusza została wchłonięta przez Matkę. Jej pracę zna Ona.
Musisz się cieszyć z tego, że znowu jesteś w Londynie – starzy przyjaciele – przekaż im wszystkim całą moją miłość i wdzięczność.
Czuję się dobrze, bardzo dobrze psychicznie. Resztę duszy odczuwam bardziej niż tą część w ciele. Bitwy są przegrane i wygrane. Spakowałem swoje rzeczy i czekam na Wielkiego Wybawiciela.
„Śiwa, o Śiwa, przenieś moją łódź na drugi brzeg!”
W końcu, Joe, jestem tylko chłopcem, który z zachwytem słuchał cudownych słów Ramakryszny pod figowcem (banjan) w Dakszineśwar. Taka jest moja prawdziwa natura – prace i działania, czynienie dobra i tak dalej, to wszystko nakłada się na siebie. Teraz znowu słyszę jego głos, ten sam stary głos, który porywa moją duszę. Więzy się łamią – miłość umiera, praca staje się bez smaku – życie odchodzi od blasku. Teraz tylko głos Mistrza wzywa – „Przychodzę, Panie, przychodzę.” – „Niech umarli grzebią umarłych. Pójdź za Mną.” – „Przychodzę, mój umiłowany Panie, przychodzę”.
Tak, przychodzę, Nirwana jest przede mną. Czasami to czuję, ten sam nieskończony ocean spokoju, bez zmarszczek, oddechu.
Cieszę się, że się urodziłem, cieszę się, że tak cierpiałem, cieszę się, że popełniłem wielkie gafy, cieszę się, że wszedłem w pokój. Nie zostawiam nikogo w więzach, nie biorę żadnych zobowiązań. Niezależnie od tego, czy to ciało upadnie i mnie uwolni, czy też wejdę w wolność w ciele, stary człowiek odszedł, odszedł na zawsze i nigdy więcej nie wróci!
Odszedł przewodnik, guru, przywódca, nauczyciel; chłopiec, uczeń, służący zostaje w tyle.
Rozumiesz, dlaczego nie chcę mieszać się do Abhedanandy. Kim ja jestem, żeby się do kogoś wtrącać, Joe? Już dawno zrezygnowałem ze stanowiska lidera – nie mam prawa podnosić głosu. Od początku tego roku nie dyktowałem niczego w Indiach. Wiesz to. Wielkie dzięki za to, czym ty i pani Bull byliście dla mnie w przeszłości. Wszystkie błogosławieństwa podążają za tobą zawsze. Najsłodsze chwile w moim życiu były wtedy, gdy dryfowałem. Znów dryfuję – z jasnym, ciepłym słońcem i masą roślinności wokół – a w upale wszystko jest takie ciche, takie spokojne – i dryfuję leniwie – w ciepłym sercu rzeki. Nie śmiem zrobić plusku rękoma ani stopą – z obawy przed przerwaniem cudownej ciszy, ciszy, która daje mi pewność, że to iluzja!
Za moją pracą stała ambicja, za moją miłością była osobowość, za moją czystością był strach, za moim przewodnictwem pragnienie władzy. Teraz znikają, a ja dryfuję. Przychodzę, Matko, przychodzę w Twym ciepłym łonie, unosząc się, gdziekolwiek mnie zabierzesz, w bezdźwięcznym, w dziwnym, w krainie czarów, przychodzę – jako widz, już nie jako aktor.
Och, jest tak spokojnie! Wydaje mi się, że moje myśli pochodzą z bardzo, bardzo dużej odległości, z wnętrza mojego serca. Wydają się słabymi, odległymi szeptami, a nad wszystkim panuje spokój, słodki, słodki spokój – taki, jaki odczuwa się przez kilka chwil tuż przed zaśnięciem, kiedy rzeczy widzi się i odczuwa jak cienie – bez strachu, bez miłości, bez emocji – pokój, który czuje się, gdy jest się samotnym, otoczony posągami i obrazami. – Przychodzę, Panie, przychodzę.
Świat jest, ale nie piękny ani brzydki, ale jak doznania, które nie wzbudzają żadnych emocji. Och, Joe, jakie to błogosławieństwo! Wszystko jest dobre i piękne; wszystko bowiem traci dla mnie swoje względne proporcje – moje ciało jako pierwsze. Om To Istnienie!
Mam nadzieję, że wielkie rzeczy spotkają was wszystkich w Londynie i Paryżu. Świeża radość – świeże korzyści dla umysłu i ciała.”
Ale strzała życia Swami Wiwekanandy jeszcze nie zakończyła lotu. Następnie widziano go w Paryżu na Kongresie Historii Religii, odbywającym się z okazji Wystawy Uniwersalnej. Ten Kongres, w porównaniu z Parlamentem Religii w Chicago, był raczej łagodną sprawą. Dyskusje ograniczały się do teorii technicznych dotyczących pochodzenia obrzędów religijnych; hierarchia katolicka, najwyraźniej nie chcąc powtórki triumfu idei wschodnich w amerykańskim parlamencie, nie pozwoliła na żadną dyskusję o doktrynach religijnych. Swami Wiwekananda ze względu na zły stan zdrowia wziął udział tylko w dwóch sesjach. Odrzucił teorię niemieckiego orientalisty Gustava Opperta, że lingam Śiwy był jedynie symbolem fallicznym. Opisał Wedy jako wspólną podstawę zarówno hinduizmu, jak i buddyzmu i utrzymywał, że zarówno Kryszna, jak i Bhagawadgita były wcześniejsze od buddyzmu. Ponadto odrzucił teorię helleńskiego wpływu na dramat, sztukę, literaturę, astrologię i inne nauki rozwinięte w Indiach.
W Paryżu poznał swojego wybitnego rodaka J. C. Bose, odkrywcę życia i układu nerwowego roślin, którego zaproszono do udziału w sekcji naukowej Kongresu. Swami nazwał indyjskiego naukowca „dumą i chwałą Bengalu”.
W Paryżu Swami Wiwekananda był gościem państwa Leggett, w którego domu spotkał wielu znamienitych ludzi. Wśród nich był młody książę Richelieu, potomek starej, arystokratycznej rodziny francuskiej. Tytuł został stworzony przez Ludwika XIII, a jeden z przodków księcia był premierem za Ludwika XVIII. Urodzony w Paryżu, wykształcony w jezuickiej szkole we Francji, a później ukończył Uniwersytet w Aix–en–Provence, książę Richelieu bardzo przywiązał się do Swami i często go odwiedzał. W przeddzień wyjazdu Wiwekanandy z Paryża Swami zapytał księcia, czy wyrzeknie się świata i zostanie jego uczniem. Książę chciał wiedzieć, co zyska w zamian za takie wyrzeczenie, a Swami powiedział: „Dam ci pragnienie śmierci”. Poproszony o wyjaśnienie, Swami oświadczył, że da księciu taki stan umysłu, że w obliczu śmierci będzie się z niej śmiał. Ale książę wolał robić światową karierę, chociaż przez całe życie był oddany Swami Wiwekanandzie.
Podczas pobytu w Paryżu Swami spotkał tak wybitne osoby, jak profesor Patrick Geddes z Uniwersytetu w Edynburgu, Pere Hyacinthe, Hiram Maxim, Sarah Bernhardt, Jules Bois i Pani Emma Calve. Pere Hyacinthe był karmelitańskim mnichem, który wyrzekł się ślubów, ożenił się z Amerykanką i przyjął imię Charles Loyson. Jednakże Swami zawsze zwracał się do niego jego starym zakonnym imieniem i opisywał go jako obdarzonego „bardzo słodką naturą” i temperamentem miłośnika Boga. Maxim, wynalazca broni kojarzonej z jego imieniem, był wielkim znawcą i miłośnikiem Indii i Chin. Sarah Bernhardt również bardzo kochała Indie, które często opisywała jako „bardzo starożytne, bardzo cywilizowane”. Odwiedzenie Indii było marzeniem jej życia.
Madame Calve Swami spotkał w Ameryce i teraz poznał ją bliżej. Została jedną z jego oddanych naśladowców. „Urodziła się biedna”, napisał o niej kiedyś, „ale dzięki swoim wrodzonym talentom, ogromnemu wysiłkowi i pracowitości, a także zmaganiu się z wieloma trudnościami jest teraz niezwykle bogata i budzi szacunek królów i cesarzy… Rzadkie połączenie piękna, młodości, talentu i „boskiego” głosu przyznało Calve najwyższe miejsce wśród śpiewaczek Zachodu. Rzeczywiście, nie ma lepszego nauczyciela niż nędza i bieda. Ta ciągła walka ze straszną biedą, nędzą i trudnościami dni jej dzieciństwa, która doprowadziła do jej obecnego triumfu nad nimi, wniosła do jej życia wyjątkową sympatię i głębię myśli z szerokimi perspektywami.”
Po odejściu Swami Madame Calve odwiedziła Belur Math, siedzibę Misji Ramakryszny. Na starość przyjęła wiarę katolicką i musiała oficjalnie zrezygnować z lojalności wobec Swami Wiwekanandy. Ale można się zastanawiać, czy była w stanie wymazać go ze swojego serca.
Jules Bois, u którego Swami spędził kilka dni w Paryżu, był wybitnym pisarzem. „Mamy – napisał Swami do ucznia – wiele wspólnych pomysłów i czujemy się razem szczęśliwi”.
Większość czasu spędzonego w Paryżu Swami poświęcił na studiowaniu kultury francuskiej, a zwłaszcza języka. Napisał kilka listów po francusku. Jeśli chodzi o kulturę, jego uznanie było wymieszane z krytyką. Mówił o Paryżu jako o „domu wolności”; tam ukształtowała się etyka i społeczeństwo Zachodu, a tamtejszy uniwersytet był wzorem dla wszystkich innych. Ale w liście do Swami Turijanandy, datowanym na 1 września 1900 roku, napisał również: „Ludzie Francji są zwykłymi intelektualistami. Gonią za ziemskimi rzeczami i mocno wierzą, że Bóg i dusze to zwykłe przesądy; bardzo niechętnie rozmawiają na takie tematy. To naprawdę materialistyczny kraj.”
Po zakończeniu Kongresu Historii Religii Swami spędził kilka dni w Lannion w Bretanii jako gość pani Ole Bull. Siostra Niwedita, która właśnie wróciła z Ameryki była także w tym towarzystwie. Tam, w swoich rozmowach, Swami skupiał się głównie na Buddzie i jego naukach. Porównując buddyzm z hinduizmem, pewnego dnia powiedział, że ten pierwszy nawoływał ludzi, by „uznali to wszystko za iluzję”, podczas gdy hinduizm prosił ich, by „zdali sobie sprawę, że w iluzji jest Rzeczywistość”. Jeśli chodzi o sposób, w jaki należy to zrobić, hinduizm nigdy nie zakładał ogłaszania jakichkolwiek sztywnych praw. Nakaz buddyjski mógł być wykonany tylko poprzez monastycyzm; Hindus może być spełniony w każdym stanie życia. Wszystkie jednakowo były drogami do Jednej Rzeczywistości. Jedno z najwyższych i najwspanialszych przejawów Wiary jest włożone w usta rzeźnika, który z polecenia zamężnej kobiety naucza sannjasina. W ten sposób buddyzm stał się religią zakonu monastycznego, ale hinduizm, pomimo wywyższenia monastycyzmu, pozostaje na zawsze religią wierności codziennym obowiązkom, jakie by one nie były jako ścieżce, którą człowiek może dojść do Boga.
Z Lannion, w dzień św. Michała, odwiedził Mont St. Michel. Uderzyło go podobieństwo rytuałów hinduizmu i katolicyzmu. Powiedział: „Chrześcijaństwo nie jest obce Hinduizmowi”.
Niwedita pożegnała się ze Swami w Bretanii i wyjechała do Anglii, aby zebrać fundusze na swoją pracę na rzecz indyjskich kobiet. Błogosławiąc ją, Swami powiedział: „Istnieje osobliwa sekta muzułmanów, o której mówi się, że jest tak fanatyczna, że bierze każde nowo narodzone dziecko i obnaża je, mówiąc: „Jeśli stworzył cię Bóg, zgiń! Jeśli stworzył cię Ali, żyj!” To, co mówią do dziecka, ja mówię do ciebie, ale w odwrotnym sensie, tej nocy: „Idź naprzód w świat i tam, jeśli to ja cię stworzyłem, bądź zniszczona. Jeśli to Matka cię stworzyła, żyj!” Być może Swami pamiętał, jak niektórzy z jego ukochanych uczniów z Zachodu, niezdolni do zrozumienia głębi jego życia i nauk, opuścili go. Zdawał sobie również sprawę z trudności, jakie napotykają ludzie Zachodu w całkowitym utożsamianiu się ze zwyczajami Indii. Powiedział Niwedicie, zanim opuścili Indie, że musi powrócić, jakby nigdy ich nie zerwała, do wszystkich swoich starych zwyczajów i norm społecznych Zachodu.
24 października 1900 roku Swami Wiwekananda opuścił Paryż i udał się na Wschód, przez Wiedeń i Konstantynopol. Oprócz Swami w skład towarzystwa wchodzili Monsieur i Madame Loyson, Jules Bois, Madame Calve i panna MacLeod. Swami był gościem Calve’a.
W Wiedniu Swami zauważył: „Jeśli Turcję nazywa się „chorym człowiekiem Europy”, to Austria powinna być nazywana „chorą kobietą Europy”! Towarzystwo przyjechało do Konstantynopola po przejściu przez Węgry, Serbię, Rumunię i Bułgarię. Następnie Swami i jego przyjaciele przybyli do Aten. Odwiedzili kilka wysp i grecki klasztor. Z Aten popłynęli do Egiptu, a Swami był zachwycony wizytą w muzeum w Kairze. Będąc w Kairze, on i jego wielbicielki pewnego dnia podczas zwiedzania nieświadomie weszli do części miasta, w której mieszkały dziewczęta o złej sławie, a gdy przebywające tam kobiety zaczęły obrzucać Swami ordynarnymi dowcipami ze swoich werand, jego towarzyszki chciały go stamtąd zabrać; ale odmówił pójścia. Niektóre prostytutki wyszły na ulicę, a wielbicielki zobaczyły z oddali, że klękają przed nim i całują rąbek jego szaty. Wkrótce Swami dołączył do swoich przyjaciół i odjechał.
W Kairze Swami miał przeczucie, że panu Sevierowi coś się stało. Nie mógł się doczekać powrotu do Indii, wziął pierwszą dostępną łódź i w pojedynkę popłynął do Bombaju.
Podczas jego europejskiej podróży przyjaciele Swami zauważyli, że coraz bardziej odrywał się od spektaklu zewnętrznych rzeczy i pogrążał się w medytacji. Stopniowo ogarniała go jakaś obojętność wobec świata. 14 sierpnia napisał do przyjaciela, że nie spodziewa się długiego życia. Z Paryża napisał do Turijanandy: „Moje ciało i umysł są złamane; bardzo potrzebuję odpoczynku. Poza tym nie ma ani jednej osoby, na której mógłbym polegać; z drugiej strony, dopóki żyję, wszyscy będą bardzo samolubni, polegając na mnie we wszystkim.” W Egipcie wydawało się, że Swami przewraca ostatnie strony swojego życiowego doświadczenia. Jeden z uczestników zauważył później: „Wydawał się zmęczony i znużony światem!”. Niwedita, która miała okazję przyjrzeć mu się z bliska podczas jego drugiej podróży na Zachód, pisze:
Wyjątkowe wrażenie, jakie wywarła postawa Swami podczas tych wszystkich miesięcy życia w Europie i Ameryce, polegała na prawie całkowitej obojętności na otoczenie. Obecne oceny wartości kompletnie go nie dotykały. Nigdy nie był w żaden sposób zdumiony albo niedowierzający sukcesowi, będąc zbyt głęboko przekonanym o wielkości Mocy, która przez niego działała, by być tym zaskoczonym. Ale też nie wytrącały go z równowagi zewnętrzne niepowodzenia. Zarówno zwycięstwo, jak i porażka przychodziły i odchodziły. Był ich świadkiem… Poruszał się nieustraszony i bez wahania przez luksus Zachodu. Z taką samą determinacją, z jaką widziałam go w Indiach, ubranego w dwie szaty prostego ludu, siedzącego na podłodze i jedzącego palcami, tak samo bez zwątpienia lub kurczenia się akceptował złożoność życia w Ameryce lub Francji. Powiedział, że mnich i król są awersem i rewersem tego samego medalu. Od najlepszego używania do wyrzeczenia się wszystkiego był tylko jeden krok. W przeszłości Indie roztoczyły prestiżem biedę. W przyszłości prestiż miał roztoczony wokół bogactwa…
Od jakiegoś czasu Swami próbował uwolnić się od obowiązków związanych z pracą. Przepisał już akt własności Belur Math z własnego nazwiska na Powierników organizacji. 25 sierpnia 1900 roku napisał z Paryża do Niwedity:
Teraz jestem wolny, ponieważ nie zachowałem dla siebie żadnej mocy, autorytetu ani pozycji w pracy. Zrezygnowałem również z przewodnictwa w Misji Ramakryszna. Math itp. należą teraz do bezpośrednich uczniów Ramakryszny oprócz mnie. Prezydencja należy teraz do Brahmanandy – następna z kolei spadnie na Premanandę itd. Tak się cieszę, że zrzuciłem z siebie cały ciężar. Teraz jestem szczęśliwy… Nikogo już nie reprezentuję ani przed nikim nie odpowiadam. Co do moich przyjaciół, miałem chorobliwe poczucie obowiązku. Przemyślałem to dobrze i stwierdziłem, że nikomu nic nie jestem winien – jeśli w ogóle. Dałem z siebie najlepszą energię, prawie aż do śmierci, a otrzymałem w zamian tylko obelgi, szkodzenie i udrękę…
Twój list wskazuje, że jestem zazdrosny o twoich nowych przyjaciół. Musisz wiedzieć raz na zawsze, że urodziłem się bez zazdrości, bez chciwości, bez chęci rządzenia; z jakimikolwiek innymi wadami mogłem się urodzić. Nigdy wcześniej tobą nie kierowałem; teraz, po tym, gdy stałem się nikim w pracy, nie mam żadnego kierunku. Wiem tylko tyle: dopóki całym sercem służysz „Matce”, Ona będzie twoim przewodnikiem.
Nigdy nie byłem zazdrosny o to, jakich masz przyjaciół. Nigdy nie krytykowałem moich braci za mieszanie się w cokolwiek. Tylko ja wierzę, że ludzie Zachodu mają tę szczególną cechę, że próbują narzucić innym wszystko, co im się wydaje dobre, zapominając, że to, co jest dobre dla ciebie, może nie być dobre dla innych. W związku z tym obawiam się, że na nowych przyjaciołach próbowałabyś wymusić kierunek w jakim może zacząć podążać twój umysł. To był jedyny powód, dla którego czasami próbowałem powstrzymać wywieranie jakiegoś poszczególnego wpływu i nic więcej.
Jesteś wolna. Miej swój własny wybór, swą własną pracę…
Przyjaciele lub wrogowie, wszyscy są narzędziami w Jej rękach, które pomagają nam wypracować naszą własną karmę, poprzez przyjemność lub ból. Jako taka, „Matka” błogosławi wszystkich.”
W jaki sposób Ameryka zrobiła wrażenie na Swami Wiwekanandzie podczas jego drugiej wizyty na Zachodzie? Jakie wrażenia wyniósł do Indii ze stanu rzeczy w Nowym Świecie? Podczas swojej pierwszej wizyty był zachwycony prawie wszystkim, co zobaczył – władzą, organizacją, dobrobytem materialnym, demokracją, duchem wolności i sprawiedliwości. Ale teraz był bardzo rozczarowany. W ogromnych przekrętach Ameryki i zaciekłej walce o dominację odkrył moc mamony. Widział, że duch handlowy składał się w większości z chciwości, samolubstwa i walki o przywileje i władzę. Był zniesmaczony bezwzględnością bogatych biznesmenów, pochłaniających drobnych handlarzy za pomocą wielkich przekrętów. To rzeczywiście była tyrania. Mógł podziwiać organizację; „ale co za piękno kryje się w stadzie wilków?” powiedział do ucznia. Zauważył także całkowicie obnażone wady społeczne i arogancję rasy, religii i koloru skóry. Ameryka, zwierzył się pannie MacLeod, nie będzie narzędziem do zharmonizowania Wschodu i Zachodu.
Podczas swojej podróży po Europie Wschodniej, od Paryża po Konstantynopol, poczuł zapach wojny. Czuł smród, który unosił się ze wszystkich stron. „Europa” – zauważył – „to ogromny obóz wojskowy”.
Ale tragedia Zachodu nie umknęła mu zupełnie, nawet podczas jego pierwszej wizyty. Już w 1895 roku powiedział do siostry Krystyny: „Europa stoi na skraju wulkanu. Jeśli ogień nie zostanie ugaszony przez powódź duchowości, wybuchnie”.
Nie można nie być zdumionym proroczą intuicją Swami, wyrażoną w następujących uwagach skierowanych do Christine w 1896 roku: „Następny wstrząs przyjdzie z Rosji lub Chin. Nie widzę dokładnie z którego z tych krajów, ale będzie to ten pierwsze albo drugi. Dalej powiedział: 'Świat znajduje się w trzeciej epoce, pod panowaniem waiśjów. Czwarta epoka będzie pod panowaniem śudrów.”