W czterech tomach (obecnie w dziewięciu tomach – wyd.) dzieł Swami Wiwekanandy, które mają stanowić niniejszą edycję, mamy coś, co jest nie tylko ewangelią dla całego świata, ale także dla jego własnych dzieci, Statut Wiary Hinduskiej. Tym, czego Hinduizm potrzebował, pośród ogólnego rozpadu ery nowożytnej, była skała, na której mógłby zakotwiczyć, autorytatywna wypowiedź, w której mógłby się rozpoznać. I zostało mu to dane w tych słowach i pismach Swami Wiwekanandy.
Po raz pierwszy w historii, jak powiedziano gdzie indziej, sam Hinduizm stanowi tutaj przedmiot uogólnienia hinduskiego umysłu najwyższej klasy. Przez wieki, które nadejdą, Hindus, który będzie sprawdzał, hinduska matka, która będzie uczyła swoje dzieci, jaka była wiara ich przodków, będą przeglądać strony tych ksiąg w poszukiwaniu pewności i światła. Długo po tym, jak język angielski zniknie z Indii, pozostanie dar, który tutaj został przekazany światu za pośrednictwem tego języka i przyniesie owoce zarówno na Wschodzie jak i na Zachodzie. To czego potrzebował Hinduizm to zorganizowanie i konsolidacja jego własnej idei. Tym, czego świat potrzebował, była wiara, która nie bała się prawdy. Obie te rzeczy znajdują się tutaj. Nie można też było podać większego dowodu na wieczną żywotność Sanātana Dharmy, na fakt, że Indie są równie wielkie w teraźniejszości, jak kiedykolwiek w przeszłości, niż powstanie tej indywidualności, która w krytycznym momencie podnosi się i wyraża świadomość społeczną.
Można było przewidzieć to, że Indie znajdą zaspokojenie swoich własnych potrzeb jedynie poprzez niesienie chleba życia poza swoimi granicami. Nie zdarzyło się to również przy tej okazji po raz pierwszy. Już kiedyś wysyłając do siostrzanych krajów przesłanie wiary tworzącej naród, Indie jako całość nauczyły się rozumieć wielkość własnej myśli – samozjednoczenie, które dało początek współczesnemu Hinduizmowi. Nigdy nie pozwólmy zapomnieć, że na indyjskiej ziemi po raz pierwszy usłyszano polecenie Nauczyciela skierowane do Jego uczniów: „Idźcie na cały świat i głoście Ewangelię wszelkiemu stworzeniu!” To ta sama myśl, ten sam impuls miłości, przybierający nowy kształt, wypowiadany ustami Swami Wiwekanandy, kiedy do wielkiego zgromadzenia na Zachodzie mówi: „Jeśli jedna religia jest prawdziwa, to wszystkie inne też muszą być prawdziwe. Tak więc wiara hinduska jest tak samo wasza, jak i moja”. I znowu, wzmacniając tę samą ideę: „My, Hindusi, nie tylko tolerujemy, ale jednoczymy się z każdą religią, modląc się w meczecie muzułmańskim, oddając cześć przed ogniem Zaratusztrianina i klęcząc pod krzyżem Chrześcijanina. Wiemy, że wszystkie religie są podobne, od najniższego fetyszyzmu do najwyższego absolutyzmu, są tylko wieloma próbami ludzkiej duszy by uchwycić i urzeczywistnić Nieskończoność. Zbieramy więc wszystkie te kwiaty i wiążąc je razem sznurem miłości, tworzymy z nich wspaniały bukiet uwielbienia”. W sercu tego mówcy nikt nie był cudzy ani obcy. Dla niego istniały tylko Ludzkość i Prawda.
O przemówieniu Swami przed Parlamentem Religii można powiedzieć, że kiedy zaczął przemawiać, mówił o „religijnych ideach Hindusów”, ale kiedy skończył, Hinduizm został stworzony. Chwila dojrzała do tej możliwości. Ogromna publiczność, która stanęła przed nim, reprezentowała wyłącznie zachodni umysł, ale zawierała pewne rozwinięcia wszystkiego, co było w nim najbardziej charakterystyczne. Każdy naród w Europie wniósł swój ludzki wkład w Amerykę, a w szczególności w Chicago, gdzie odbył się parlament. Wiele z najlepszych, a także niektóre z najgorszych współczesnych wysiłków i zmagań można zawsze spotkać w granicach tej Zachodniej Obywatelskiej Królowej, której stopy spoczywają na brzegach jeziora Michigan, kiedy siedzi i rozmyśla, ze światłem Północy w oczach. Niewiele jest we współczesnej świadomości, niewiele rzeczy odziedziczonych z przeszłości Europy, które nie posiadają jakiejś placówki w mieście Chicago. I choć bujne życie i gorliwe interesy tego centrum mogą niektórym z nas wydawać się na razie w dużej mierze chaosem, to jednak niewątpliwie przyczyniają się one do ujawnienia jakiegoś szlachetnego i powolnego ideału jedności ludzkiej, kiedy czas jego dojrzewania zostanie w pełni osiągnięty.
Taki był obszar psychologiczny, takie morze umysłu, młodego, burzliwego, przepełnionego własną energią i pewnością siebie, a jednocześnie dociekliwego i czujnego, z którym skonfrontował się Wiwekananda kiedy wstał by mówić. Z drugiej strony za nim leżał ocean, spokojny dzięki długim wiekom rozwoju duchowego. Za nim leżał świat, który pochodził z Wed i przypominał się w Upaniszadach, świat, dla którego Buddyzm był niemal współczesny; świat pełen religijnych systemów wiar i wyznań; spokojna kraina przesiąknięta słońcem tropików, której dróg kurz deptały stopy świętych od wieków. Krótko mówiąc, za nim leżały Indie ze swoim tysiącletnim rozwojem narodowym, w których wiele rzeczy zbadano, wiele rzeczy udowodniono i zrealizowano prawie wszystko, z wyjątkiem tylko jej doskonałej jednomyślności, od krańca do krańca ich wielkiej rozległości czasu i przestrzeni, co do pewnych fundamentalnych i zasadniczych prawd, które są wspólne dla całego ich ludu.
Były to więc dwa strumienie umysłów, dwie ogromne rzeki myśli, jakby wschodniej i nowoczesnej, których punkt zbiegu stanowił przez chwilę ubrany na żółto wędrowiec na mównicy Parlamentu Religii. Sformułowanie wspólnych podstaw Hinduizmu było nieuchronnym skutkiem szoku wywołanego ich kontaktem w tak bezosobowej osobowości. Gdyż nie było to własne doświadczenie Swami Wiwekanandy, które przyszło mu do ust. Nie skorzystał nawet z okazji, by opowiedzieć historię swego Mistrza. Zamiast któregokolwiek z tych, przemawiała przez niego świadomość religijna Indii, przesłanie całego ich ludu, określone przez całą ich przeszłość. A kiedy mówił, w młodości i w południe na Zachodzie, naród śpiący w cieniu zaciemnionej połowy ziemi po drugiej stronie Pacyfiku oczekiwał w duchu słów, które miały nadejść o świcie, który szedł w ich kierunku, aby odsłonić przed nimi tajemnicę ich własnej wielkości i siły.
Inni stali obok Swami Wiwekanandy na tej samej platformie co on jako apostołowie poszczególnych wyznań i kościołów. Ale jego chwałą było to, że przyszedł głosić religię, dla której każde z nich było, jak sam to określił, „jedynie podróżą, zbliżaniem się różnych mężczyzn i kobiet, przez różne warunki i okoliczności do tego samego celu”. Stał tam, jak oświadczył, aby powiedzieć o Tym, który powiedział o nich wszystkich, że nie to czy tamto było prawdziwe pod tym czy innym względem, czy z tego czy innego powodu, ale że „wszystko to jest nawleczone na Mnie, jak perły na sznurku. Gdziekolwiek zobaczysz niezwykłą świętość i niezwykłą moc, podnoszącą i oczyszczającą ludzkość, wiedz, że tam Jestem Ja”. Wiwekananda mówi Hindusowi: „Człowiek nie podróżuje od błędu do prawdy, ale wspina się od prawdy do prawdy, od prawdy niższej do wyższej”. To oraz nauczanie Mukti – doktryny, że „człowiek ma stać się boskim przez urzeczywistnienie boskości”, że religia jest w nas udoskonalona tylko wtedy, gdy prowadzi nas do „Tego, który jest jedynym życiem we wszechświecie śmierci, Tego, który jest stałą podstawą nieustannie zmieniającego się świata, Tego, który jest jedyną duszą, którego wszystkie dusze są jedynie złudnymi przejawami” – można uznać za dwie wielkie, wybitne prawdy, które zostały potwierdzone przez najdłuższe i najbardziej złożone doświadczenie w historii ludzkości, Indie głosiły przez niego współczesnemu światu Zachodu.
Dla samych Indii krótkie przemówienie stanowi, jak powiedziano, krótką Kartę Uwolnienia. Mówca w całości opiera Hinduizm na Wedach, ale uduchawia naszą koncepcję tego słowa, nawet wtedy gdy je wypowiada. Dla niego wszystko, co jest prawdą to Weda. „Przez Wedy”, mówi, „nie mam na myśli żadnych książek. Oznaczają one zgromadzoną skarbnicę praw duchowych, odkrywaną przez różne osoby w różnych czasach”. Przy okazji ujawnia swoją koncepcję Sanatana Dharmy. „Od wzniosłych duchowych wzlotów filozofii Wedanty, których echem wydają się być najnowsze odkrycia nauki, po najniższe idee bałwochwalstwa z jego różnorodną mitologią, agnostycyzmem Buddystów i ateizmem Dżinistów, każde z nich ma miejsce w religii hinduistycznej”. W jego mniemaniu nie mogło być żadnej sekty, żadnej szkoły, żadnego szczerego doświadczenia religijnego narodu indyjskiego – jakkolwiek aberracją może się to wydawać poszczególnym jednostkom – które mogłyby być prawowicie wykluczone z objęcia Hinduizmu. Według niego charakterystyczną doktryną tej indyjskiej Matki–Kościoła jest doktryna Iśta Dewata, prawo każdej duszy do wyboru własnej ścieżki i poszukiwania Boga na swój własny sposób. Żadna armia nie nosi zatem sztandaru tak rozległego imperium, jak tak zdefiniowany Hinduizm. Ponieważ jego duchowym celem jest odnalezienie Boga, tak jego duchową regułą jest doskonała wolność każdej duszy do bycia sobą.
Jednak to włączenie wszystkich, ta wolność każdego nie byłaby chwałą Hinduizmu, gdyby nie jej najwyższe wezwanie, najsłodsza obietnica: „Słuchajcie, dzieci nieśmiertelnej szczęśliwości! Nawet wy, którzy mieszkacie w wyższych sferach! Gdyż znalazłem tego Przedwiecznego, który jest poza wszelką ciemnością, poza wszelkim złudzeniem. A znając Go, wy też będziecie zbawieni od śmierci”. Oto słowo, dla którego cała reszta istnieje i istniała. Oto ukoronowanie urzeczywistnienia, w którym można rozpuścić wszystkie inne. Kiedy w swoim wykładzie zatytułowanym „Praca Przed Nami” Swami zaklina wszystkich, aby pomogli mu w budowie świątyni, w której każdy wyznawca w kraju może się modlić, świątyni, której sanktuarium będzie zawierać tylko słowo Om, są wśród nas tacy, którzy dostrzegają w tym wezwaniu przebłysk jeszcze większej świątyni – samych Indii, Ojczyzny takiej, jaka już istnieje – i widzimy ścieżki nie tylko kościołów indyjskich, ale całej ludzkości, zbiegające się tam, u stóp tego świętego miejsca, w którym umieszczony jest symbol, który nie jest symbolem, imię, które jest poza wszelkim dźwiękiem. Do tego, a nie od tego, prowadzą wszystkie ścieżki wszystkich kultów i wszystkich systemów religijnych. Indie jednoczą się z najbardziej purytańskimi wyznaniami świata w swoim oświadczeniu, że postęp jest od widzialnego do niewidzialnego, od wielu do Jednego, od niskiego do wysokiego, od formy do bezkształtu i nigdy w odwrotnym kierunku. Różni się tylko tym, że ma słowo współczucia i obietnicę dla każdego szczerego przekonania, gdziekolwiek i czymkolwiek by ono nie było, jako stanowiącego krok na drodze do wielkiego wznoszenia się.
Swami Wiwekananda byłby kimś niższym od tego kim był, gdyby cokolwiek w tej Ewangelii Hinduizmu należało do niego. Jak Kryszna z Gity, jak Buddha, jak Śankaraćarja, jak każdy wielki nauczyciel, jakiego znała myśl indyjska, jego zdania są pełne cytatów z Wed i Upaniszad. On jest jedynie Objawicielem, Tłumaczem dla skarbów Indii, które ona sama w sobie posiada. Prawdy, które głosi, byłyby równie prawdziwe, gdyby nigdy się nie urodził. Co więcej, byłyby równie autentyczne. Różnica polegałaby na trudności w dostępie, braku nowoczesnej jasności i ostrości wypowiedzi oraz utracie wzajemnej spójności i jedności. Gdyby nie żył, teksty, które dziś niosą chleb życia tysiącom, mogłyby pozostać niejasnymi sporami uczonych. Nauczał z autorytetem, a nie jako jeden z panditów. Bo on sam pogrążył się w otchłani urzeczywistnienia które głosił i wrócił jak Ramanudźa tylko po to, by wyjawić jej sekrety pariasowi, wyrzutkowi i cudzoziemcowi.
A jednak to stwierdzenie, że jego nauczanie nie zawiera nic nowego, nie jest całkowicie prawdziwe. Nigdy nie wolno zapominać, że to Swami Wiwekananda, ogłaszając suwerenność Filozofii Adwaita obejmującej doświadczenie w którym wszystko jest jednym bez drugiego, dodał również do Hinduizmu doktrynę, że Dwaita, Wiśisztādwaita i Adwaita są tylko trzema fazami lub etapami w jednym rozwoju, którego celem jest to ostatnie. Jest to nieodłączną częścią jeszcze większej i prostszej doktryny, że wiele i Jedno są tą samą Rzeczywistością, postrzeganą przez umysł w różnym czasie i w różnych postawach; lub jak Śri Ramakryszna wyraził to samo: „Bóg jest zarówno w formie, jak i bez formy. I On jest tym, co zawiera zarówno formę jak i bezforemność”.
To jest to, co dodaje koronnego znaczenia życiu naszego Mistrza, ponieważ tutaj staje się on miejscem spotkania nie tylko Wschodu i Zachodu, ale także przeszłości i przyszłości. Jeśli wielość i Jedno są rzeczywiście tą samą Rzeczywistością, to nie tylko same sposoby wielbienia, ale wszystkie sposoby pracy, wszystkie sposoby walki, wszystkie sposoby tworzenia są ścieżkami urzeczywistnienia. Odtąd nie ma rozróżnienia między sakralnym a świeckim. Pracować znaczy modlić się. Zwyciężyć znaczy wyrzec się. Życie samo w sobie jest religią. Mieć i trzymać jest równie surowym powiernictwem jak zrezygnować i unikać.
To jest uświadomienie sobie, co czyni Wiwekanandę wielkim głosicielem Karmy, nie jako oderwanej od, ale jako wyrażającej Dźńanę i Bhakti. Dla niego warsztat, gabinet, podwórze i pole są tak samo prawdziwymi i odpowiednimi scenami spotkania Boga z człowiekiem, jak cela mnicha czy drzwi świątyni. Dla niego nie ma różnicy między służbą człowiekowi a oddawaniem czci Bogu, między męskością a wiarą, między prawdziwą sprawiedliwością a duchowością. Wszystkie jego słowa, z pewnego punktu widzenia, czytane są jako komentarz do tego centralnego przekonania. „Sztuka, nauka i religia”, powiedział kiedyś, „to tylko trzy różne sposoby wyrażania tej samej prawdy. Ale aby to zrozumieć, musimy mieć teorię Adwaity”.
Kształtujący wpływ, który określił jego wizję, można by prawdopodobnie uznać za potrójny. Po pierwsze, jego wykształcenie literackie w sanskrycie i angielskim. Kontrast między dwoma światami, który w ten sposób otworzył się przed nim niósł ze sobą silne wrażenie tego szczególnego doświadczenia, które stanowiło temat świętych ksiąg Indii. Było oczywiste, że jeśli w ogóle było to prawdą, mędrcy indyjscy, jak niektórzy inni, nie natknęli się na to przypadkiem. Było to raczej przedmiotem nauki, przedmiotem analizy logicznej, która nie cofała się przed żadnymi poświęceniami, których wymagało dążenie do prawdy.
W swoim Mistrzu, Ramakryszna Paramahamsa, mieszkającym i nauczającym w ogrodzie – świątyni w Dakszineśwar, Swami Wiwekananda – „Naren”, jakim był wówczas – znalazł weryfikację starożytnych tekstów, której domagało się jego serce i rozum. Oto rzeczywistość, którą książki tylko pobieżnie opisywały. Oto był ktoś, dla kogo Samādhi było stałą formą wiedzy. W każdej godzinie umysł zmieniał się od wielu do Jednego. W każdej chwili słychać było wypowiedzi mądrości zebranej nadświadomo. Wszyscy wokół niego uchwycili wizję boskości. Ucznia ogarniało pragnienie najwyższej wiedzy „jakby to była gorączka”. A jednak ten, który był żywym ucieleśnieniem ksiąg, był nim nieświadomie, bo żadnej z nich nie przeczytał! W swoim Guru, Ramakryszna Paramahamsa, Wiwekananda znalazł klucz do życia.
Jednak nawet teraz przygotowania do jego własnego zadania nie były kompletne. Musiał jeszcze wędrować wzdłuż i wszerz Indii, od Himalajów po Przylądek Komorin, obcując zarówno ze świętymi, uczonymi, jak i prostymi duszami, ucząc się od wszystkich, nauczając wszystkich i żyjąc ze wszystkimi, widząc Indie takimi, jakimi były i jakimi są i tak obejmując w swojej wszechstronności tę rozległą całość, której życie i osobowość jego Mistrza były krótkim i intensywnym uosobieniem.
To zatem – Śāstry, Guru i Ojczyzna – to trzy nuty, które mieszają się, tworząc muzykę dzieł Wiwekanandy. To są skarby, które ma do zaoferowania. Dostarczają mu one składników, z których składa uzdrowienie świata – całą swoją duchową hojność. Są to trzy światła płonące w tej jedynej lampie, którą Indie jego ręką zapaliły i postawiły, aby prowadziły jej własne dzieci i świat w ciągu kilku lat pracy między 19 września 1893 a 4 lipca 1902. A niektórzy wśród nas są tacy, którzy ze względu na to światło i ten zapis, który pozostawił po sobie błogosławią ziemię, która go zrodziła i ręce tych, którzy go wysłali i wierzą, że nie było nam jeszcze dane zrozumieć ogromu i znaczenie przesłania, które głosił.
4 lipca 1907 roku
N. z Rk – W.