(Transkrypcja Boston Evening, 30 września 1893)
Chicago, 23 września:
Na lewo od wejścia do Pałacu Sztuki znajduje się pomieszczenie oznaczone „Nr 1 – nie wchodzić”. Prędzej czy później wszyscy mówcy na Kongresie Religii przystępują do tego, aby porozmawiać między sobą lub z prezydentem Bonneyem, którego prywatny gabinet znajduje się w rogu apartamentu. Składane drzwi są zazdrośnie strzeżone przed ogółem społeczeństwa, zwykle stoją na tyle rozwarte, że można zajrzeć do środka. Tylko delegaci mogą penetrować ten święty teren, ale nie jest niemożliwe uzyskanie „otwartego sezamu”, a tym samym cieszenie się przez krótko możliwością bliższych relacji z dostojnymi gośćmi, co umożliwia podium w Sali Kolumba.
Najbardziej uderzającą postacią, jaką można spotkać w tym przedpokoju, jest bramiński mnich Swami Wiwekananda. Jest dużym, dobrze zbudowanym mężczyzną o wspaniałej postawie Hindustanów, gładko ogolonej twarzy, regularnych rysach o kwadratowym kształcie, białych zębach i dobrze wyrzeźbionych ustach, które zwykle rozchylają się w życzliwym uśmiechu, gdy rozmawia. Jego dobrze ułożoną głowę wieńczy cytrynowy lub czerwony turban, a sutanna (to nie jest techniczna nazwa tego stroju), zapinana w pasie i sięgająca poniżej kolan, na przemian w kolorze jaskrawopomarańczowym i bogatym szkarłacie. Mówi doskonale po angielsku i chętnie odpowiedział na wszelkie zadane szczere pytania.
Wraz z jego prostotą maniery, w rozmowach z damami pojawia się odrobina osobistej rezerwy, co sugeruje jego wybrane powołanie. Zapytany o prawa swojego zakonu, powiedział: „Mogę robić, co mi się podoba, jestem niezależny. Czasami mieszkam w Himalajach, a czasami na ulicach miast. Nigdy nie wiem, gdzie dostanę następny posiłek, nigdy nie noszę przy sobie pieniędzy, przychodzę tu dzięki subskrypcji”. Następnie, rozglądając się po jednym lub dwóch rodakach, którzy przypadkowo stali w pobliżu, dodał: „Zajmą się mną”, dając do zrozumienia, że jego rachunkiem za wyżywienie w Chicago zajmują się inni. Zapytany, czy ma na sobie swój zwykły strój mnicha, powiedział: „To jest dobry strój; kiedy jestem w domu, chodzę w łachmanach i chodzę boso. Czy wierzę w kasty? Kasta to zwyczaj społeczny; religia nie ma z tym nic do czynienia; wszystkie kasty będą się ze mną spotykać”.
Jednak z zachowania, ogólnego wyglądu pana Wiwekanandy widać wyraźnie, że urodził się wśród wysokich kast – lata dobrowolnej nędzy i bezdomnych tułaczek nie pozbawiły go przyrodzonego prawa dżentelmena; nawet jego nazwisko rodowe jest nieznane; przybrał tytuł Wiwekanandy, obejmując karierę religijną, a „Swami” jest jedynie tytułem wielebnego, jaki mu nadano. Na oko ma nieco ponad trzydzieści lat i wygląda na stworzonego do tego życia i jego spełnienia, a także do medytacji nad życiem przyszłym. Nie można nie zastanawiać się, co mogło być u niego punktem zwrotnym.
„Dlaczego miałbym się żenić”, brzmiała jego nagła odpowiedź na komentarz o wszystkim, czego wyrzekł się, zostając mnichem, „skoro w każdej kobiecie widzę tylko Boską Matkę? Dlaczego ponoszę te wszystkie ofiary? Aby wyzwolić się z ziemskich więzów i przywiązań, aby nie było już dla mnie ponownych narodzin. Kiedy umrę, chcę od razu zostać pochłoniętym boskością, jednym z Bogiem. Byłbym Buddą”.
Wiwekananda nie chce przez to powiedzieć, że jest Buddystą. Żadne imię ani sekta nie może go podburzyć. Jest wytworem wyższego Braminizmu, wytworem ducha hinduskiego, którym jest rozległy, marzycielski, samo-wygaszony, Sanyasin lub święty człowiek.
Ma kilka broszur, które rozprowadza, odnoszących się do jego mistrza, Paramhansa Ramakrishna, hinduskiego wielbiciela, który wywarł tak wielkie wrażenie na słuchaczach i uczniach, że wielu z nich zostało ascetami po jego śmierci. Mozoomdar również uważał tego świętego za swojego mistrza, ale Mozoomdar działa na rzecz świętości na świecie, w nim, ale nie z niego, jak nauczał Jezus. Przemówienie Wiwekanandy przed parlamentem było szerokie jak niebo nad nami, obejmując to, co najlepsze we wszystkich religiach, jako ostateczną uniwersalną religię – miłosierdzie dla całej ludzkości, dobre uczynki z miłości do Boga, a nie ze strachu przed karą czy nadzieją na nagrodę. Jest wielkim faworytem w parlamencie, zarówno ze względu na wielkość swoich uczuć, jak i wygląd. Jeśli tylko przejdzie przez podium, zostaje oklaskiwany, a tę wyraźną aprobatę tysięcy przyjmuje w dziecięcym duchu gratyfikacji, bez śladu zarozumiałości. Dla tego pokornego młodego bramińskiego mnicha musi to być również dziwne doświadczenie, to nagłe przejście od biedy i samowyrzeczenia do zamożności i wywyższenia. Zapytany, czy wiedział coś o tych braciach w Himalajach, w których tak mocno wierzyli Teozofowie, odpowiedział prostym stwierdzeniem: „Nigdy nie spotkałem żadnego z nich”, a nawet sugerował: „Mogą istnieć takie osoby, ale chociaż jestem w domu w Himalajach, jeszcze ich nie spotkałem”.