OSOBY: Swami Wiwekananda, Gurubhai (bracia duchowi; tak zwani są uczniowie jednego i tego samego mistrza) oraz grupa europejskich gości i uczniów, wśród których była Dhira Mata, „Niezłomna Matka” [pani Ole Bull]; ta, która nazywała się Dźaja [panna Josephine MacLeod]; oraz Siostra Niwedita. (Dhira Mata i Dźaja były Amerykanami; Niwedita była Brytyjką. – Wydawca.)
MIEJSCE: Różne części Indii.
CZAS: Rok 1898.
Piękne były dni tego roku. W nich Ideał stał się Rzeczywistością. Najpierw w naszym domku nad rzeką w Belur; potem w Himalajach, w Naini Tal i Almora; potem wędrując tu i tam po Kaszmirze – wszędzie nadeszły godziny, których nigdy nie zapomnimy, słowa, które na zawsze będą odbijać się echem w naszym życiu i przynajmniej raz przebłysk Błogosławionej Wizji.
To wszystko było zabawą.
Widzieliśmy miłość, która była z najpokorniejszymi i najbardziej nieświadomymi, patrzącymi na świat chwilowo jego oczami, tak jakby krytyka nie istniała; śmialiśmy się z kolosalnego kaprysu geniuszu; grzaliśmy się przy bohaterskich ogniskach; i byliśmy niejako obecni przy przebudzeniu Świętego Dzieciątka.
Ale w żadnej z tych rzeczy nie było nic ponurego ani poważnego. Ból zbliżył się do każdego z nas. Uroczyste rocznice nadchodziły i mijały. Ale smutek został podniesiony do złotego światła, które rozjaśniło się i nie zniszczyło.
Gdybym mogła, opisałabym nasze podróże jako zadowalające. Nawet gdy piszę, widzę kwitnące irysy w Baramulla; młody ryż pod topolami w Islamabadzie; sceny przy świetle gwiazd w lasach Himalajów; oraz królewskie piękności Delhi i Tadź. Pragnie się spróbować jakiegoś upamiętnienia tych wydarzeń. Byłoby to gorsze niż bezużyteczne. Zatem nie słowami, ale w świetle pamięci zostają one zapisane na zawsze wraz z życzliwymi i łagodnymi ludźmi, którzy wśród nich mieszkają i których mamy nadzieję, zostawiliśmy bardziej radosnych po naszym przybyciu.
Dowiedzieliśmy się czegoś o nastroju, w jakim rodzą się nowe wiary i o osobach, które je inspirują. Byliśmy bowiem z Tym, który wszystkich do siebie przyciągał, słuchając wszystkich, współczując wszystkim i nikogo nie odrzucając. Poznaliśmy pokorę, która wymazała wszelką małość, wyrzeczenie, które umierało za pogardę ucisku i litość dla uciśnionych, miłość, która błogosławiła nawet nadchodzące stopy męki i śmierci. Połączyliśmy się z tą kobietą, która łzami obmywała stopy Pana i włosami swojej głowy je wycierała. Brakowało nam nie okazji, ale jej żarliwej świadomości siebie.
Siedząc pod drzewem w ogrodzie zmarłych cesarzy, przyszła do nas wizja wszystkich bogatych i wspaniałych rzeczy na Ziemi, ofiarujących się jako świątynia dla wielkości duszy. Piętrowe okna katedr i wysadzane klejnotami trony królewskie, sztandary wielkich kapitanów i szaty kapłanów, widowiska miast i schronienia pysznych – wszystko to przyszło i wszystko zostało odrzucone.
Widzieliśmy go w szacie żebraka, wzgardzonego przez cudzoziemca, czczonego przez lud; i tylko chleb trudu, schronienie w postaci dachów chat i wspólna droga przez pola kukurydzy wydają się wystarczająco realne, aby stanowić tło tego życia…. Pośród swoich, ignorant kochał go tak samo jak uczeni i mężowie stanu. Przewoźnicy obserwowali rzekę podczas jego nieobecności, czekając na jego powrót, a słudzy spierali się z gośćmi, czy będą mu służyć. I przez to wszystko nigdy nie opadła zasłona zabawy. „Igrali z Panem” i instynktownie o tym wiedzieli.
Dla tych, którzy zaznali takich godzin, życie jest bogatsze i słodsze, a podczas długich nocy nawet wiatr w palmach zdaje się wołać: „Mahadewa! Mahadewa! Mahadewa!”