Rozdział V – W Drodze do Baramulla

OSOBY: Swami Wiwekananda, Gurubhai oraz grupa Europejczyków i uczniów, wśród których była Dhira Mata, „Stała Matka”; ta, która miała na imię Dźaja; oraz Niwedita.
MIEJSCE: Od Bareilly do Baramulla, Kaszmir.
CZAS: 14–20 czerwca 1898 r.

14 CZERWCA.

Następnego dnia weszliśmy do Pendźabu i Swami był tym bardzo podekscytowany. Wydawało się niemal, jakby się tam urodził, tak bliska i wyjątkowa była jego miłość do tej prowincji. Mówił o dziewczynach przy kołowrotkach słuchających „So’ham! So’ham!” – Jestem nim! Jestem nim! Następnie w szybkim tempie przeszedł w odległą przeszłość i przedstawił nam wielką historyczną panoramę marszu Greków nad Indus, powstania Ćandragupty i rozwoju imperium buddyjskiego. Postanowił, że tego lata uda mu się dotrzeć do Attock i na własne oczy zobaczyć miejsce, z którego zawrócony został Aleksander. Opisał nam rzeźby Gandhary, które musiał widzieć rok wcześniej w Muzeum w Lahore i z oburzeniem odrzucił absurdalne europejskie twierdzenie, jakoby Indie kiedykolwiek siedziały u stóp Grecji w sprawach artystycznych.

Potem pojawiły się przelotne przebłyski długo oczekiwanych miast – Ludhiany, gdzie jako dzieci mieszkali pewni zaufani angielscy uczniowie; Lahore, gdzie zakończyły się jego indyjskie wykłady; i tak dalej. Dotarliśmy także do suchych, żwirowych koryt wielu rzek i dowiedzieliśmy się, że przestrzeń pomiędzy jedną parą rzek nazywa się Doab, a obszar, na którym znajdują się one wszystkie, Pendźabem.

O zmierzchu, przechodząc przez jeden z tych kamienistych szlaków, opowiedział nam o tej wielkiej wizji, która przyszła mu do głowy wiele lat temu, gdy był jeszcze początkującym mnichem, zwracając mu, jak zawsze później wierzył, starożytny sposób śpiewania w Sanskrycie.

„Był wieczór”, powiedział, „w czasach, gdy Aryjczycy dotarli dopiero do Indusu. Widziałem starca siedzącego na brzegu wielkiej rzeki. Fala za falą ciemności napływała na niego a on intonował Rygwedę. Potem obudziłem się i zacząłem śpiewać. To były tony, których używaliśmy dawno temu”.

… Ci, którzy nieustannie zajęci byli wyobraźnią dotyczącą własnej przeszłości, zawsze budzili jego pogardę. Jednak przy tej okazji, kiedy opowiadał tę historię, rzucił na nią światło z zupełnie innego punktu widzenia.

„Śankarāćārja”, mówił, „uchwycił rytm Wed, narodowy takt. Rzeczywiście zawsze sobie wyobrażam” – ciągnął nagle rozmarzonym głosem i odległym spojrzeniem – „zawsze wyobrażam sobie, że miał jakąś wizję, taką jak ja, gdy był młody, i w ten sposób odzyskał starożytną muzykę. W każdym razie całe jego dzieło życia to nic innego jak pulsowanie pięknem Wed i Upaniszad”….

Z Rawalpindi do Murree pojechaliśmy tongą (dorożką) i tam spędziliśmy kilka dni przed wyruszeniem do Kaszmiru. Tutaj Swami doszedł do wniosku, że wszelkie wysiłki, jakie mógłby podjąć, aby nakłonić ortodoksów do zaakceptowania Europejczyka jako współucznia lub w kierunku edukacji kobiet, najlepiej byłoby podjąć w Bengalu. Nieufność do obcokrajowca była w Pendźabie zbyt silna, żeby praca tam odniosła sukces. Od czasu do czasu był bardzo zajęty tą kwestią i czasami zwracał uwagę na paradoks, jaki stwarza bengalskie połączenie politycznego antagonizmu z Anglikami oraz gotowość do miłości i zaufania….

18 CZERWCA.

……

Burza zmusiła nas do spędzenia większości popołudnia w pomieszczeniach zamkniętych; a w Dulai otworzył się nowy rozdział w naszej wiedzy o Hinduizmie, gdyż Swami z powagą i szczerością opowiedział nam o jego współczesnych nadużyciach i mówił o swojej bezkompromisowej wrogości wobec tych złych praktyk, które znane są pod nazwą Wāmāćāra.

Kiedy zapytaliśmy, jak Śri Ramakryszna – który nigdy nie mógł znieść potępienia nadziei żadnego człowieka – patrzył na te rzeczy, powiedział nam, że „starzec” powiedział: „No cóż! Ale każdy dom może mieć wejście dla padlinożerców” I wskazał, że do tej klasy należą wszystkie sekty diabolizmu w jakimkolwiek kraju….

19 CZERWCA.

Jechaliśmy na zmianę ze Swami w jego tonga i następny dzień wydawał się pełen wspomnień.

Mówił o Brahmāwidjā, wizji Jedynego, Jedynie – Rzeczywistego i opowiadał, że miłość jest jedynym lekarstwem na zło. Miał kolegę w szkole, który dorósł i stał się bogaty, ale stracił zdrowie. Była to nieznana choroba, codziennie pozbawiająca go energii i witalności, a jednocześnie całkowicie przekraczająca pojęcie lekarzy. W końcu, ponieważ wiedział, że Swami zawsze był religijny i ludzie zwracają się ku religii, gdy wszystko inne zawodzi, posłał go, aby błagał, aby do niego przyszedł. Kiedy Mistrz dotarł do niego, wydarzyła się dziwna rzecz. Przyszedł mu do głowy tekst: „Tego Brahmin zwycięża, kto myśli, że jest oddzielony od Brahmina. Tego Kszatrija zwycięża, który myśli, że jest oddzielony od Kszatriji. I tego, którego wszechświat zwycięża, kto myśli, że jest oddzielony od wszechświata”. I chory to zrozumiał i wyzdrowiał. „I tak”, powiedział Swami, „chociaż często mówię dziwne rzeczy i gniewne rzeczy, pamiętajcie jednak, że w moim sercu nigdy poważnie nie mam zamiaru głosić niczego innego, jak tylko miłość! Wszystkie te rzeczy się ułożą tylko wtedy, gdy zdamy sobie sprawę, że kochamy się nawzajem.”

Czy to było wtedy, czy dzień wcześniej, gdy mówił o wielkim Bogu, że gdy był dzieckiem, jego matka wzdychała nad jego łobuzerstwem i mówiła: „Tyle modlitw i wyrzeczeń, a zamiast dobrej duszy Śiwa przysłał mi ciebie!” aż został zahipnotyzowany i uwierzył, że naprawdę jest jednym z demonów Śiwy. Myślał, że za karę został na jakiś czas wygnany z nieba Śiwy i że jego jedynym wysiłkiem w życiu musi być powrót tam.

Jego pierwszy akt świętokradztwa, jak nam kiedyś powiedział, został popełniony w wieku pięciu lat, kiedy wdał się w burzliwą kłótnię z matką, w tym sensie, że gdy jego prawa ręka ubrudzi się jedzeniem, byłoby czyściej podnieść kubek z wodą lewą ręką. Na tę lub podobne perwersje jej najbardziej drastycznym lekarstwem było umieszczenie go pod kranem i podczas gdy zimna woda lała mu się na głowę, mówienie: „Śiwa! Śiwa!” Efekt tego, powiedział, nigdy nie zawiódł. Modlitwa przypominała mu o jego wygnaniu i mówił sobie: „Nie, nie, znowu nie tym razem!” i tak powracał do ciszy i posłuszeństwa.

Niezmiernie kochał Mahādewę i pewnego razu powiedział o indyjskich kobietach przyszłości, że gdyby pośród nowych zadań tylko od czasu do czasu pamiętały, żeby powiedzieć „Śiwa! Śiwa!” byłoby to wystarczającym uwielbieniem. Samo powietrze Himalajów było dla niego naładowane obrazem „wiecznej medytacji”, której żadna myśl o przyjemności nie była w stanie złamać. I zrozumiał, jak powiedział, po raz pierwszy tego lata znaczenie historii natury, która sprawiła, że Ganga spadła na głowę wielkiego Boga i wędrowała pomiędzy Jego zmierzwionymi włosami, zanim znalazła ujście na równiny poniżej. Powiedział, że długo szukał słów, które rzeki i wodospady wypowiadały wśród gór, zanim zdał sobie sprawę, że był to odwieczny krzyk: „Bom! Bom! Hara! Hara!”

„Tak!” pewnego dnia powiedział o Śiwie: „On jest wielkim Bogiem – spokojnym, pięknym i cichym! A ja jestem Jego wielkim czcicielem

Ponownie jego tematem było małżeństwo jako rodzaj relacji duszy do Boga. „Dlatego” – wykrzyknął – „choć miłość matki jest w pewnym sensie większa, to jednak cały świat przyjmuje za wzór miłość mężczyzny i kobiety. Żadna inna nie ma tak ogromnej siły idealizowania. Ukochany faktycznie staje się tym, czym jest jak się go sobie wyobraża. Ta miłość zmienia swój przedmiot”.

Potem rozmowa zeszła na tematy narodowe i on mówił o radości, z jaką powracający podróżnik ponownie wita widok mężczyzn i kobiet ze swojego kraju. Całe życie było podświadomą edukacją, mającą na celu zrozumienie w tych najsłabszych wyrazach twarzy i formy.

I znowu minęliśmy idącą pieszo grupę Sannjāsinów, a on zaczął zaciekle okrzykiwać ascetyzm jako „dzikość”…. Jednak widok wędrowców pokonujących pieszo kilometry w imię swoich ideałów zdawał się budzić w jego umyśle szereg bolesnych skojarzeń i niecierpliwił się w imieniu ludzkości „torturami religii”. Potem znów nastrój minął równie nagle, jak się pojawił i ustąpił miejsca równie mocnemu stwierdzeniu przekonania, że gdyby nie to „dzikość”, luksus pozbawiłby człowieka całego jego człowieczeństwa.

Zatrzymaliśmy się tego wieczoru w bungalowie Uri Dak, a o zmroku wszyscy spacerowaliśmy po łąkach i bazarze. Jakie to było piękne miejsce! Mała forteca z błota – dokładnie na wzór europejski, feudalny – wisiała nad chodnikiem, przechodząc w wielki otwarty teatr pól i wzgórz. Wzdłuż drogi nad rzeką znajdował się bazar i do bungalowu wróciliśmy ścieżką przez pola, mijając chaty, w których ogrodach kwitły róże. Gdy przyszliśmy, zdarzało się, że tu i ówdzie bawiło się z nami jakieś dziecko bardziej odważne niż inne.

20 CZERWCA.

Następnego dnia, przejeżdżając przez najpiękniejszą część przełęczy i widząc skały katedralne oraz starą zrujnowaną świątynię słońca, dotarliśmy do Baramulla. Legenda głosi, że Dolina Kaszmiru była kiedyś jeziorem i że w tym miejscu Boski Dzik przebił góry swoimi kłami i uwolnił [rzekę] Dźhelum. Kolejny kawałek geografii w formie mitu. A może to także stariożytna historia?