Ku Końcowi

Swami Wiwekananda wysiadł w Bombaju i natychmiast wsiadł w pociąg do Kalkuty, docierając do Belur Math późnym wieczorem 9 grudnia 1900 roku. Swami nie poinformował nikogo o swoim powrocie. Brama klasztoru była zamknięta na noc. Usłyszał dzwonek obiadowy i pragnąc dołączyć do mnichów przy posiłku, wspiął się na bramę. Radość z jego powrotu do domu była wielka.

W Math Swami Wiwekananda dowiedział się o odejściu swojego ukochanego ucznia, pana Seviera w Mayavati w Himalajach. To była smutna wiadomość, co do której miał przeczucie w Egipcie. Był bardzo zmartwiony i 11 grudnia napisał do panny MacLeod: „W ten sposób dwaj wielcy Anglicy (drugim był pan Goodwin) oddali życie za nas – za nas, Hindusów. To jest męczeństwo, jeśli w ogóle jest. Ponownie napisał do niej 26 grudnia: „Został poddany kremacji na brzegu rzeki, która przepływa obok jego aśramu, jak Hindus, pokryty girlandami, bramini nieśli ciało a chłopcy śpiewali Wedy. Sprawa ma już dwóch męczenników. To sprawia, że kocham drogą Anglię i jej heroiczną rasę. Matka podlewa roślinę przyszłych Indii najlepszą krwią Anglii. Chwała Jej!”

Swami przebywał w Math przez osiemnaście dni i wyjechał do Mayavati, aby zobaczyć się z panią Sevier. Odległość od stacji kolejowej do klasztoru w Mayavati wynosiła sześćdziesiąt pięć mil. Swami nie dał towarzyszom wystarczająco dużo czasu na zorganizowanie wygodnego transportu.

W pośpiechu opuścił stację kolejową w towarzystwie Śiwanandy i Sadanandy. Zima tego roku była szczególnie surowa w Himalajach; po drodze padał obfity śnieg, a przy obecnym stanie zdrowia prawie nie mógł chodzić. Do klasztoru dotarł jednak 3 stycznia 1901 roku.

Spotkanie z panią Sevier wzbudziło w nim emocje. Był jednak zachwycony wspaniałym widokiem wiecznego śniegu, a także postępem prac. Z powodu ostrej zimy przez większość czasu musiał przebywać w domu. Była to wspaniała okazja dla członków aśramu. Rozmowy Swami były inspirujące. Mówił o oddaniu jego zachodnich uczniów dla jego sprawy i w związku z tym szczególnie wymienił nazwisko pana Seviera. Podkreślał także konieczność lojalności wobec podjętej pracy, lojalności wobec lidera i lojalności wobec organizacji. Ale przywódca, powiedział Swami, musi wzbudzać szacunek i posłuszeństwo swoim charakterem. Będąc w Mayavati, pomimo duszącego ataku astmy, był zajęty obszerną korespondencją i napisał trzy artykuły do magazynu Prabuddha Bharata. Najmniejszy wysiłek fizyczny go wyczerpywał. Pewnego dnia wykrzyknął: „Moje ciało jest skończone!”.

Advaita Aśram w Mayavati został założony, jak można sobie przypomnieć, w celu umożliwienia swoim członkom rozwoju życia duchowego poprzez praktykę niedualistycznej dyscypliny. Surowo wykluczono wszelkie formy rytuału i kultu. Ale niektórzy członkowie, przyzwyczajeni do rytuałów, przeznaczyli pokój na świątynię, w której codziennie umieszczano obraz Śri Ramakryszny i oddano mu cześć. Pewnego ranka Swami przypadkowo wszedł do tego pokoju, gdy trwało nabożeństwo. Nic wtedy nie powiedział, ale wieczorem surowo upomniał mieszkańców za łamanie regulaminu klasztoru. Ponieważ nie chciał zbytnio zranić ich uczuć, nie poprosił ich o przerwanie nabożeństwa, ale zostało ono przerwane przez samych członków.

Jednak jeden z nich, którego serce było nastawione na kult dualistyczny, poprosił o radę Matkę Najświętszą. Napisała: „Śri Ramakryszna był całkowicie Adwaitą i głosił Adwaitę. Dlaczego nie mielibyście podążać za Adwaitą? Wszyscy jego uczniowie są Adwajtynami.”

Po powrocie do Belur Math Swami powiedział w trakcie rozmowy: „Myślałem o posiadaniu przynajmniej jednego ośrodka, z którego wykluczono by zewnętrzne wielbienie Śri Ramakryszny. Ale odkryłem, że Stary Człowiek już się tam zadomowił. No cóż! No cóż!”

Powyższe zdarzenie nie powinno wskazywać na brak szacunku Swami Wiwekanandy dla Śri Ramakryszny czy dualistycznego kultu. W ostatnich latach życia okazywał Mistrzowi żarliwą miłość. Po powrocie do Belur Math zorganizował, jak zobaczymy za chwilę, święto urodzin Śri Ramakryszny i kult Boskiej Matki, zgodnie z tradycyjnymi rytuałami.

Prawdziwą naturą Swami była miłość do Boga, chociaż na zewnątrz wydawał się filozofem. Ale we wszystkich swoich naukach, zarówno w Indiach, jak i za granicą, kładł nacisk na filozofię niedualistyczną. Ostateczna Rzeczywistość w hinduskiej tradycji duchowej jest niedualna. Dualizm jest etapem na drodze do niedualizmu. Zdaniem Swami, jedynie dzięki niedualizmowi można zharmonizować różne dualistyczne koncepcje Boga Osobowego. Bez fundamentu niedualistycznego Absolutu, dualizm rodzi fanatyzm, ekskluzywność i niebezpieczny emocjonalizm. Widział zarówno w Indiach, jak i za granicą karykaturę dualizmu w kulcie sprawowanym w świątyniach, kościołach i innych miejscach kultu.

W Indiach Swami odkrył, że niedualizm przerodził się w czystą intelektualną spekulację. Chciał więc przywrócić niedualizmowi jego nieskazitelną czystość. W tym celu założył Advaita Aśram w Mayavati, z widokiem na wspaniały, wieczny śnieg Himalajów, gdzie umysł w naturalny sposób wznosi się ku kontemplacji Nieskończoności, i tam zakazał wszelkich śladów dualistycznego kultu. Swami wierzył, że w przyszłości wszystkie religie otrzymają nowy kierunek z niedualistycznej doktryny i rozszerzą dobrą wolę wśród ludzi.

W drodze do Mayavati Swami Wiwekananda usłyszał melancholijną wiadomość o odejściu radży Khetri, jego wiernego ucznia, który poniósł ciężar finansowy jego pierwszej podróży do Ameryki. Radża podjął się naprawy wysokiej wieży grobowca cesarza Akbara w pobliżu Agry i pewnego dnia podczas prowadzenia inspekcji pracy stracił równowagę, spadł kilka stóp i zmarł. „W ten sposób”, napisał Swami do Mary Hale, „czasami popadamy w smutek z powodu naszej gorliwości dla starożytności. Uważaj, Mary, nie bądź zbyt gorliwa w stosunku do swojego kawałka indyjskiej starożytności. (Odnosząc się do siebie.) „Widzisz”, Swami ponownie napisał do Marii, „jest ze mną ciężko, a moje zdrowie jest w opłakanym stanie. Jednak jestem pewien, że wkrótce się podniosę i czekam na następny przełom”.

Swami opuścił Mayavati 18 stycznia i przez cztery dni podróżował po śliskich zboczach, częściowo przez śnieg, zanim dotarł do stacji kolejowej. Przybył do Belur Math 24 stycznia.

Swami Wiwekananda przebywał w swoim klasztorze od siedmiu tygodni, kiedy ze Wschodniego Bengalu zaczęły napływać pilne zaproszenia do odwiedzenia i prowadzenia wykładów. Co więcej, jego matka wyraziła gorące pragnienie odwiedzenia świętych miejsc znajdujących się w tej części Indii. 26 stycznia napisał do pani Ole Bull: „Zabieram matkę na pielgrzymkę… To jest jedno wielkie życzenie hinduskiej wdowy. Przez całe życie sprowadzałem tylko nieszczęście na swoich bliskich. Próbuję spełnić to jedno jej życzenie.”

18 marca, w towarzystwie dużej grupy swoich sannjasinów, Swami wyruszył do Dacca, głównego miasta Bengalu Wschodniego, i przybył tam następnego dnia. Był w złym stanie zdrowia, cierpiał na astmę i cukrzycę. Podczas ataku astmy, kiedy ból był ostry, powiedział na wpół sennie: „Jakie to ma za znaczenie! Dałem im dość na tysiąc pięćset lat.” Ale prawie nie miał odpoczynku. Ludzie oblegali go dzień i noc, prosząc o pouczenie. W Dakce wygłosił dwa publiczne wykłady, a także odwiedził dom Nag Mahaśaj, gdzie przyjmowała go żona świętego.

Następnie udał się do Chandranath, świętego miejsca w pobliżu Chittagong, i do świętej Kamakhya w Assam. Będąc w Assam, spędził kilka dni w Shillong, aby odzyskać zdrowie, i tam spotkał Sir Henry’ego Cottona, głównego urzędnika rządowego i przyjaciela Hindusów w ich dążeniach narodowych. Obaj wymienili wiele pomysłów i na prośbę Sir Henry’ego rządowy lekarz zajął się zdrowiem Swami.

Wiwekananda powrócił do klasztoru Belur w drugim tygodniu maja. Odnosząc się do wrażeń z podróży, powiedział, że pewna część Assam była obdarzona niezrównanym naturalnym pięknem. Mieszkańcy Bengalu Wschodniego byli bardziej mocni, aktywni i zdecydowani niż mieszkańcy Bengalu Zachodniego. Ale w poglądach religijnych byli raczej konserwatywni, a nawet fanatyczni. Odkrył, że niektórzy naiwni ludzie wierzyli w pseudoinkarnacje, z których kilka mieszkało w tym czasie w samej Dakce. Swami nawoływał ludzi do pielęgnowania męskości i zdolności rozumowania. Do sentymentalnego młodzieńca z Dakki powiedział: „Mój chłopcze, posłuchaj mojej rady; rozwijaj swoje mięśnie i mózg, jedząc dobre jedzenie i wykonując zdrowe ćwiczenia, a wtedy będziesz mógł myśleć samodzielnie. Bez pożywnego jedzenia twój mózg wydaje się nieco osłabiony. Innym razem na publicznym spotkaniu oświadczył, odnosząc się do młodzieży, która miała bardzo małą wytrzymałość fizyczną: „Będziecie bliżej Nieba dzięki piłce nożnej niż dzięki studiowaniu Gity”.

Bracia uczniowie i jego właśni uczniowie byli bardzo zaniepokojeni stanem zdrowia Swami, który stawał się coraz gorszy. Wilgotny klimat Bengalu zupełnie mu nie odpowiadał; pogorszyło to jego astmę, a ponadto był bardzo, bardzo zmęczony. Poproszono go usilnie, aby wiódł spokojne życie i aby zadowolić swoich przyjaciół, Swami mieszkał w klasztorze przez około siedem miesięcy we względnej samotności. Próbowali zabawiać go lekką pogawędką. Ale nie można było go odwieść od udzielania wskazówek swoim uczniom, ilekroć nadarzyła się okazja.

Uwielbiał swój pokój na drugim piętrze, w południowo–wschodnim narożniku budynku klasztornego, do którego z radością wracał z podróży na Zachód lub inne rejony Indii. Ten duży pokój z czterema oknami i trojgiem drzwi służył zarówno jako gabinet, jak i sypialnia. W rogu na prawo od drzwi wejściowych stało lustro wysokie na około pięć stóp, a obok niego wieszak z jego ubraniami w kolorze ochry. Na środku pokoju stało żelazne łóżko ze sprężynowym materacem, które otrzymał od jednego ze swych zachodnich uczniów. Ale rzadko go używał; wolał bowiem spać na małej kanapie ustawionej obok. Biurko z listami, rękopisami, piórem, atramentem, papierem i bibułą, dzwonek, kilka kwiatów w metalowym wazonie, fotografia Mistrza, skóra jelenia, której używał podczas medytacji, a mały stolik z zestawem do herbaty dopełniał umeblowania.

Tutaj pisał, udzielał wskazówek swoim uczniom i braciom mnichom, przyjmował przyjaciół, obcował z Bogiem w medytacji, a czasami spożywał posiłki. I to właśnie w tym pokoju ostatecznie wszedł w ostateczną ekstazę, z której już nigdy nie wrócił do zwykłej świadomości. Pokój został zachowany tak, jak był, gdy Swami był w swoim fizycznym ciele, wszystko w nim zachowano jak w ostatnim dniu jego życia, kalendarz na ścianie wskazuje 4 lipca 1902.

19 grudnia 1900 roku napisał do amerykańskiego ucznia: „Zaprawdę, jestem wędrownym ptakiem. Wesoły i ruchliwy Paryż, ponury stary Konstantynopol, lśniące małe Ateny i piramidalny Kair zostały pozostawione w tyle, a ja tutaj piszę w moim pokoju nad Gangesem, w Math. Jest tak cicho i spokojnie! Szeroka rzeka tańczy w jasnym słońcu, tylko od czasu do czasu łódź towarowa przerywa ciszę pluskiem fal. Jest tu chłodna pora roku, ale środek dnia jest ciepły i jasny każdego dnia. To jest jak zima w południowej Kalifornii. Wszystko jest zielone i złote, a trawa jest jak aksamit, ale powietrze jest zimne, rześkie i rozkoszne.”

Po powrocie Swami ze Wschodniego Bengalu wiódł spokojne życie w klasztorze, otoczony zwierzętami domowymi: psem Bagha, kozą Hansi, antylopą, bocianem, kilkoma krowami, owcami, kaczkami i gęsiami oraz koźlęciem zwanym Matru, który był ozdobiony kołnierzem z małych dzwoneczków i z którym Swami biegał i bawił się jak dziecko. Zwierzęta go uwielbiały, Matru, mały koziołek, który był – a przynajmniej udawał że był – jego krewnym w poprzednim życiu, spał w jego pokoju. Kiedy umarł, Swami zasmucił się jak dziecko i powiedział do ucznia: „Jakie to dziwne! Kogokolwiek kocham, umiera wcześnie. Przed dojeniem Hansi na herbatę zawsze pytał ją o pozwolenie. Bagha, która brała udział w hinduskich ceremoniach, kąpała się w Gangesie z wyznawcami podczas świąt, na przykład wtedy, gdy gongi i muszle ogłaszały koniec zaćmienia. Był w pewnym sensie przywódcą grupy zwierząt w Math. Po śmierci został pochowany na terenie klasztoru.

Odnosząc się do swoich domowych zwierząt, napisał do amerykańskiego ucznia 7 września 1901 roku: „Deszcze spadły na dobre i jest to potop – lej, leje, leje, dzień i noc. Rzeka podnosi się, zalewając brzegi; stawy i zbiorniki przelały się. Właśnie skończyłem pomagać w wykopaniu głębokiego odpływu w celu odprowadzenia wody z terenów Math. Woda deszczowa miejscami jest głęboka na kilka stóp. Mój ogromny bocian jest pełen radości, podobnie jak kaczki i gęsi. Moja oswojona antylopa uciekła z Math i potrzymała nas kilka dni w niepokoju w czasie gdy jej szukaliśmy. Jedna z moich kaczek niestety wczoraj zdechła. Od ponad tygodnia nie mogła złapać oddechu. Jeden z moich żartobliwych starych mnichów mówi: „Panie, nie ma sensu żyć w Kalijudze, w której kaczki przeziębiają się od wilgoci i deszczu, a żaby kichają!” Jednej z gęsi spadły pióra. Nie znając innej metody leczenia, zostawiłem ją na kilka minut w wannie z wodą zmieszaną z łagodnym kwasem karbolowym, żeby mógł ją albo zabić, albo wyleczyć – i teraz wszystko jest w porządku.”

W ten sposób Swami Wiwekananda starał się wieść beztroskie życie w klasztorze, czasem chodząc po terenie w przepasce biodrowej, czasem nadzorując przygotowania do gotowania i samemu przygotowując przysmaki dla więźniów, a czasem dołączając do swoich uczniów i braci mnichów w śpiewaniu pieśni religijnych. Innym razem udzielał duchowych wskazówek odwiedzającym lub angażował się w głębokie rozmyślania, ilekroć jego wewnętrzny duch był pobudzany, zajmował się poważnymi studiami w swoim pokoju lub wyjaśniał członkom Math zawiłe fragmenty pism świętych i objawiał im swój plan przyszłej pracy.

Chociaż jego ciało z dnia na dzień słabło, jego umysł był jasny. Chwilami jego oczy spoglądały w dal, pokazując, jak bardzo jest zmęczony światem. Pewnego dnia powiedział: „Za jedną rzecz możemy być wdzięczni: to życie nie jest wieczne”.

Choroba nie ustępowała, ale to nie zniechęciło go do pracy. Gdy ponaglano go by odpoczął, powiedział do ucznia: „Mój synu, nie ma dla mnie odpoczynku. To, co Śri Ramakryszna nazwał „Kali”, zawładnęło moim ciałem i duszą na trzy lub cztery dni przed jego odejściem. To sprawia, że pracuję i pracuję i nigdy nie pozwala mi usiedzieć w miejscu ani oglądać się na mój osobisty komfort.” Następnie opowiedział uczniowi, jak Mistrz przed śmiercią przekazał mu swoją duchową moc.

W drugiej połowie 1901 roku Swami obchodził wszystkie święta religijne w Math. Podczas Durga–pudży, Lakszmi–pudży i Kali–pudży czczono Boską Matkę w ściśle ortodoksyjny sposób. Z okazji Durga–puja biedni otrzymali wystawną ucztę. W ten sposób Swami zademonstrował skuteczność rytuałów religijnych w rozwoju życia duchowego. W lutym 1902 roku w Belur Math obchodzono rocznicę urodzin Śri Ramakryszny i z tej okazji zgromadziło się ponad trzydzieści tysięcy wielbicieli. Ale Swami miał gorączkę. Był ograniczony do swojego pokoju przez obrzęk nóg. Z okien obserwował tańce i muzykę wielbicieli.

Towarzyszącemu mu uczniowi Swami powiedział: „Ten, kto urzeczywistnił Atmana, staje się magazynem wielkiej mocy. Z niego jako centrum emanuje siła duchowa, działająca w określonym promieniu; ludzie, którzy wchodzą w ten krąg, inspirują się jego pomysłami i są nimi przytłoczeni. W ten sposób bez większego wysiłku religijnego czerpią korzyści z duchowego doświadczenia osoby oświeconej. To się nazywa łaska. „Błogosławieni ci”, kontynuował Swami, „którzy widzieli Sri Ramakrysznę. Wy wszyscy również otrzymacie jego wizję. Kiedy tu przybyłeś, jesteś bardzo blisko Niego. Nikt nie był w stanie zrozumieć tego, który przyszedł na ziemię jako Śri Ramakryszna. Nawet jego najbliżsi wielbiciele nie mają o tym pojęcia. Tylko niektórzy mają o tym małe pojęcie. Z czasem wszyscy zrozumieją.”

Mówi się, że miejsce bezpośrednio pod lampą jest ciemno. I tak oto ortodoksyjni mieszkańcy sąsiednich wiosek prawie nie rozumieli idei i ideałów Belur Math. Tamtejsi mnisi nie pod każdym względem prowadzili życie ortodoksyjnych sannjasinów. Do klasztoru przybywali wierni z zagranicy. W sprawach wyżywienia i ubioru mieszkańcy byli liberalni. W ten sposób stali się obiektem krytyki. Wieśniacy wymyślali na ich temat skandale, a pasażerowie łodzi płynących wzdłuż Gangesu wytykali klasztor oskarżycielskim palcem.

Kiedy Swami to wszystko usłyszał, powiedział: „To dobrze. To prawo natury. Tak jest ze wszystkimi założycielami religii. Bez prześladowań lepsze idee nie mogą przeniknąć do serca społeczeństwa”.

Ale krytyka sąsiadów z czasem ustąpiła miejsca dumie z posiadania wśród nich tak wielu świętych dusz.

W tym czasie Swami odwiedzało wielu wybitnych Hindusów. Z niektórymi z nich omawiał pomysł założenia instytucji wedyjskiej dla promocji starożytnej kultury aryjskiej i znajomości sanskrytu. Była to jedna z ulubionych myśli Swami, nad którą rozmyślał nawet ostatniego dnia swojego życia na ziemi.

Pod koniec 1901 roku dwóch uczonych buddystów z Japonii przybyło do Belur Math, aby nakłonić Swami do wzięcia udziału w Kongresie Religii, który był wówczas rozważany w Japonii. Jednym z nich był słynny artysta i krytyk sztuki Okakura, a drugim Oda, naczelny kapłan buddyjskiej świątyni. Swami szczególnie polubił Okakurę i powiedział: „Jesteśmy dwoma braćmi, którzy ponownie się spotykają, przybywając z krańców ziemi”. Choć naciskali go goście, nie mógł przyjąć zaproszenia do wyjazdu do Japonii, częściowo z powodu pogarszającego się stanu zdrowia, a częściowo dlatego, że był sceptyczny, czy Japończycy docenią monastyczny ideał niedualistycznej wedanty. W liście do kobiety z Zachodu, napisanym w czerwcu 1902 roku, Swami poczynił następującą interesującą obserwację dotyczącą związku między ideałem monastycznym a wiernością w życiu małżeńskim:

Moim zdaniem rasa musi najpierw kultywować wielki szacunek dla macierzyństwa poprzez uświęcenie i nienaruszalność małżeństwa, zanim będzie mogła osiągnąć ideał doskonałej czystości. Rzymscy katolicy i Hindusi, uznając małżeństwo za święte i nienaruszalne, wydali na świat wielkich, czystych mężczyzn i kobiety o ogromnej mocy. Dla Araba małżeństwo jest kontraktem lub przymusowym posiadaniem, które można rozwiązać według własnego uznania, i nie znajdujemy tam rozwinięcia idei dziewictwa brahmaćarina. Współczesny buddyzm – upadłszy wśród ras, które nie doszły jeszcze do ewolucji małżeństwa – uczynił parodię z monastycyzmu. Tak więc, dopóki w Japonii nie rozwinie się wielki i święty ideał małżeństwa (oprócz wzajemnego przyciągania i miłości), nie rozumiem, jak mogą istnieć wielcy mnisi i mniszki. Tak jak doszliście do przekonania, że chwałą życia jest czystość, tak i moje oczy otworzyły się na konieczność tego wielkiego uświęcenia dla ogromnej większości, aby można było wytworzyć kilka czystych mocy na całe życie.

Swami zwykł mawiać, że absolutna lojalność i oddanie między mężami i żonami przez trzy kolejne pokolenia znajdują swój wyraz w narodzinach idealnego mnicha.

Okakura gorąco poprosił Swami, aby towarzyszył mu w wizycie w Bodh–Gaya, gdzie Budda osiągnął oświecenie. Korzystając z kilkutygodniowego wytchnienia od dolegliwości, Swami przyjął zaproszenie. Pragnął także zobaczyć Waranasi. Podróż trwała przez styczeń i luty 1902 roku i była stosownym zakończeniem wszystkich jego wędrówek. Przybył do Bodh–Gaya rankiem w swoje ostatnie urodziny i został przyjęty z prawdziwą uprzejmością i gościnnością przez ortodoksyjnego hinduskiego mnicha odpowiedzialnego za świątynię. Tak ten jak i podobny szacunek i przywiązanie, jakie okazywali kapłani w Waranasi, świadczyły o jego wpływie na ludzkie serca. Warto pamiętać, że Bodh–Gaya była pierwszym ze świętych miejsc, które odwiedził za życia Śri Ramakryszny. A kilka lat później, kiedy był jeszcze nieznanym mnichem, pożegnał się z Waranasi słowami: „Do dnia, kiedy spadnę na społeczeństwo jak grom z jasnego nieba, nie odwiedzę już tego miejsca”.

W Waranasi Maharadża zaoferował Swami pewną sumę pieniędzy na założenie tam klasztoru. Przyjął ofertę i po powrocie do Kalkuty wysłał Swami Śiwanandę, aby zorganizował pracę. Jeszcze przed wizytą Swami Wiwekanandy w Waranasi, kilku młodych mężczyzn, z inspiracji Swami, założyło tam małą organizację mającą na celu zapewnienie biednym pielgrzymom żywności, schronienia i pomocy medycznej. Zachwycony ich niesamolubnym duchem, Swami powiedział do nich: „Macie prawdziwego ducha, moi chłopcy, i zawsze będziecie mieli moją miłość i błogosławieństwo! Bądźcie dzielnie; nie zważajcie na ubóstwo. Pieniądze przyjdą. Wyrośnie z tego coś wspaniałego, co przerośnie wasze najśmielsze nadzieje.” Swami napisał apel, który został opublikowany wraz z pierwszym raportem o „Domu Służby Ramakryszny”, jak zaczęto nazywać tę instytucję. W późniejszych latach stała się ona wiodącą instytucją tego rodzaju założoną przez Misję Ramakryszny.

Swami wrócił z Waranasi. Ale ledwie przybył do Belur, jego choroba zaczęła się nasilać w wilgotnym powietrzu Bengalu. Przez ostatnie półtora roku życia był z przerwami pod ścisłym nadzorem lekarzy. Cukrzyca przybrała postać obrzęu. Jego stopy spuchły, a niektóre części ciała stały się nadwrażliwe. Ledwie mógł zamknąć oczy we śnie. Miejscowy lekarz kazał mu przestrzegać bardzo surowego reżimu: musiał unikać wody i soli. Przez dwadzieścia jeden dni nie przepuszczał przez gardło ani kropli wody. Do ucznia powiedział: „Ciało jest tylko narzędziem umysłu. Temu, co dyktuje umysł, będzie musiało być posłuszne ciału. Teraz nawet nie myślę o wodzie. Wcale mi tego nie brakuje… Widzę, że mogę wszystko.”

Chociaż jego ciało zostało poddane wyniszczającej chorobie, jego umysł zachował swój zwykły wigor. W tym okresie widziano go czytającego nowo opublikowaną Encyklopedię Britannica. Jeden z jego uczniów–gospodarzy zauważył, że trudno jest opanować te dwadzieścia pięć tomów w ciągu jednego życia. Ale Swami skończył już dziesięć tomów i był zajęty czytaniem jedenastego. Powiedział uczniowi, aby zadał mu dowolne pytanie z dziesięciu tomów, które przeczytał, i ku całkowitemu zdumieniu Swami nie tylko wykazał się znajomością wielu zagadnień technicznych, ale nawet zacytował tu i ówdzie język książki. Wyjaśnił uczniowi, że nie ma w tym nic cudownego. Oświadczył, że człowiek, który przestrzega ścisłej czystości myśli i czynów, może rozwinąć w umyśle zdolność zapamiętywania i odtworzyć dokładnie to, co usłyszał lub przeczytał tylko raz, nawet wiele lat wcześniej.

Odrodzenie Indii było zawsze powracającym tematem myśli Swami. Dwa z projektów bliskich jego sercu to utworzenie Kolegium Wedyjskiego i klasztoru dla kobiet. Ten ostatni miał powstać na brzegu Gangesu pod kierunkiem Świętej Matki i miał być całkowicie oddzielony od klasztoru Belur. Nauczyciele wyszkoleni w klasztorze mieli zająć się edukacją indyjskich kobiet zgodnie z zasadami narodowymi.

Ale serce Swami zawsze wyrażało współczucie dla biednych i zaniedbanych mas. W drugiej połowie 1901 r. wielu robotników Santhal było zaangażowanych w wyrównywanie terenu wokół klasztoru. Byli biedni i poza nawiasem społeczeństwa. Swami odczuwał szczególną radość rozmawiając z nimi i z wielkim współczuciem słuchał relacji o ich nieszczęściu. Pewnego dnia zorganizował dla nich ucztę i podał im przysmaki, których nigdy wcześniej nie próbowali. Potem, kiedy posiłek się skończył, Swami powiedział do nich: „Jesteście Narajanami. Dzisiaj zabawiłem Samego Pana karmiąc was.”

Powiedział do ucznia: „Naprawdę widziałem w nich Boga. Jacy oni są niewinni!” Następnie powiedział, zwracając się do mnichów z Belur Math:

„Zobaczcie, jak prostoduszni są ci biedni, niepiśmienni ludzie! Czy będziecie w stanie przynajmniej w pewnym stopniu ulżyć ich nieszczęściom? Jeśli nie to jaki jest pożytek z noszenia ochrowej szaty sannjasina? Prawdziwym monastycyzmem jest móc poświęcić wszystko dla dobra innych. Czasami myślę w sobie: „Jaki jest pożytek z budowania klasztorów i tak dalej? Dlaczego nie sprzedać ich i nie rozdzielić pieniędzy wśród biednych, niezamożnych Narajanów? O jakie domy powinniśmy dbać, my, którzy uczyniliśmy drzewo naszym schronieniem? Zaprawdę! Jak możemy mieć serce, by włożyć kęs do ust, kiedy nasi rodacy nie mają dość, by się wyżywić lub odziać?… Matko, czy nie będzie dla nich zadośćuczynienia? Jak wiecie, jednym z celów mojego wyjazdu, by głosić religię na Zachodzie, było sprawdzenie, czy uda mi się znaleźć jakiś sposób na zapewnienie bytu mieszkańcom mojego kraju. Widząc ich biedę i rozpacz myślę czasem: „Odrzućmy wszystkie akcesoria kultu – dmuchanie w konchę, dzwonienie w dzwon i wymachiwanie światłami przed obrazem… Odrzućmy wszelką dumę z nauki i studiowania Pisma Świętego i wszelkie duchowe dyscypliny dla osiągnięcia osobistego wyzwolenia. Idźmy od wioski do wioski, poświęcając się służbie ubogim. Poprzez moc naszego charakteru i duchowości oraz poprzez nasze ascetyczne życie przekonajmy bogatych by wypełniali swoje obowiązki wobec mas i zdobądźmy pieniądze oraz środki, aby służyć biednym i cierpiącym… Niestety! Nikt w naszym kraju nie myśli o poniżonych, biednych, nieszczęśliwych! Ci, którzy są kręgosłupem narodu, których praca wytwarza żywność, tych, których jednodniowa nieobecność w pracy wywołuje w mieście krzyk powszechnej rozpaczy – gdzie jest w naszym kraju człowiek, który z nimi sympatyzuje, który dzieli ich radości i smutki? Spójrzcie jak z pragnienia sympatii ze strony Hindusów, tysiące pariasów staje się chrześcijanami w prezydencji w Madrasie! Nie myślcie, że to jedynie szczypta głodu popycha ich do przyjęcia chrześcijaństwa. Dzieje się tak dlatego, bo nie dostają waszego współczucia. Ciągle im mówisz: „Nie dotykaj mnie”. „Nie dotykaj tego ani tamtego!” Czy w tym kraju pozostało jakieś poczucie wspólnoty lub poczucie dharmy? Teraz jest tylko „Nie dotykaj”! Wyrzuć wszystkie takie poniżające zwyczaje! Jakże pragnę znieść bariery „nie dotykania” i wyjść i zgromadzić wszystkich razem, wołając: „Przyjdźcie wszyscy, którzy jesteście biedni i pozbawieni środków do życia, upadli i zdeptani! Jesteśmy jednym w imię Ramakryszny!” Dopóki nie zostaną wywyższeni, Wielka Matka Indie nigdy się nie obudzi! Do czego się nadajemy, jeśli nie możemy zapewnić im żywności i odzieży? Niestety, nie znają oni zasad świata i dlatego nie zarabiają wystarczająco na życie, choć ciężko pracują dzień i noc. Zbierzcie wszystkie wasze siły, aby zdjąć zasłonę z ich oczu. To, co widzę jasno jak słońce, to to, że jest w nich ten sam Brahman, ta sama Śakti, co we mnie! Istnieje tylko różnica w stopniu manifestacji – to wszystko. Czy widzieliście kiedyś aby jakiś kraj w całej historii świata podniósł się, jeśli nie było jednolitego krążenia krwi narodowej w całym ciele? Wiedzcie na pewno, że niewiele da się zrobić z tym ciałem, którego jedna kończyna jest sparaliżowana, chociaż inne są zdrowe.”

Jeden ze świeckich uczniów zwrócił uwagę na trudności w ustanowieniu jedności i harmonii między różnymi sektami w Indiach. Wiwekananda odpowiedział z irytacją:

“Nie przychodź tu więcej, jeśli uważasz, że jakieś zadanie jest zbyt trudne. Dzięki łasce Boga wszystko staje się łatwe do osiągnięcia. Twoim obowiązkiem jest służyć biednym i cierpiącym bez względu na kastę i wyznanie. Jaki masz interes w rozważaniu owoców swojego działania? Twoim obowiązkiem jest pracować dalej, a wszystko ułoży się w odpowiednim czasie i samo zadziała. Moją metodą pracy jest budowanie, a nie niszczenie tego, co już istnieje… Wszyscy jesteście inteligentnymi chłopcami i twierdzicie, że jesteście moimi uczniami – powiedzcie mi, co zrobiliście. Czy nie możecie poświęcić jednego życia dla innych? Niech czytanie Wedanty i praktyka medytacji i tym podobne pozostaną na następne życie! Niech to ciało służy innym – wtedy będę wiedział, że nie przyszliście do mnie na próżno!”

Nieco później powiedział:

„Po tak wielkiej tapasji, wyrzeczeniu, poznałem, że najwyższą prawdą jest to: „On jest obecny we wszystkich istotach. To są wszystkie Jego zamanifestowane formy. Nie ma innego Boga, którego można by szukać! Tylko ten wielbi Boga, który służy wszystkim istotom.””

W tym napomnieniu znajduje się przesłanie Wiwekanandy w całej jego wyrazistości. Słowa te są skierowane zarówno do Indii, jak i świata zachodniego. Zachód też ma swoich pariasów. Ten, kto wykorzystuje drugiego człowieka, bliskiego lub dalekiego, obraża Boga i prędzej czy później zapłaci za to. Wszyscy ludzie są synami tego samego Boga, wszyscy noszą w sobie tego samego Boga. Kto chce służyć, musi służyć człowiekowi – przede wszystkim człowiekowi w najskromniejszej, najbiedniejszej, najbardziej zdegradowanej formie. Tylko przełamując bariery między człowiekiem a człowiekiem, można zaprowadzić królestwo niebieskie na ziemi.

Były chwile, kiedy Wiwekananda czuł się przygnębiony. Jego ciało słabło i tylko kilku młodych mężczyzn zgłosiło się, aby pomóc mu w pracy. Chciał więcej takich, którzy zapaleni niezłomną wiarą w Boga i w siebie wyrzekną się wszystkiego dla dobra innych. Mawiał, że mając tuzin takich ludzi, mógłby skierować na nowy tor cały nurt myślowy kraju. Nie zważając na cierpienia fizyczne, nieustannie inspirował swoich uczniów do kultywowania tej nowej wiary.

Tak więc widzimy go pewnego dnia siedzącego na płóciennym łóżku pod drzewem mango na dziedzińcu klasztoru. Otaczający go sannjasini i bramini byli zajęci wykonywaniem swoich codziennych obowiązków. Jeden zamiatał podwórko wielką miotłą. Swami Premananda po kąpieli wchodził po schodach do świątyni. Nagle oczy Swami Wiwekanandy rozbłysły. Drżąc ze wzruszenia, powiedział do ucznia:

„Gdzie pójdziesz szukać Brahmana? On jest immanentny we wszystkich istotach. Oto, oto widzialny Brahman! Hańba tym, którzy zaniedbując widzialnego Brahmana, skupiają się na innych rzeczach! Oto widzialny przed wami Brahman, tak namacalny jak owoc w czyjejś dłoni! Czy nie widzisz? Tutaj – tutaj – jest Brahman!”

Te słowa wstrząsnęły otaczającymi go ludźmi czymś w rodzaju porażenia prądem. Przez kwadrans tkwili przyklejeni do miejsca, jakby skamieniali. Miotła w ręku zamiatającego zatrzymała się. Premananda wpadł w trans. Wszyscy doświadczyli nieopisanego spokoju. W końcu Swami powiedział do Premanandy: „Teraz idź się modlić”.

Bracia uczniowie próbowali powstrzymać działalność Swami, zwłaszcza nauczanie gości i poszukiwaczy. Ale był nieustępliwy. „Spójrzcie!” – powiedział do nich pewnego dnia. „Do czego służy to ciało? Niech idzie pomagać innym. Czyż Mistrz nie uczył do samego końca? I czy ja nie zrobię tego samego? Nie obchodzi mnie ani trochę, że ciało odejdzie. Nie możecie sobie wyobrazić, jak bardzo się cieszę, gdy spotykam gorliwych poszukiwaczy prawdy, z którymi mogę porozmawiać. W dziele budzenia Atmana w moich bliźnich chętnie umrę raz po raz!”

Do samego końca Swami pozostał wielkim przywódcą klasztoru, kierując twardą ręką detalami jego codziennego życia, pomimo własnego cierpienia. Nalegał na gruntowną czystość i sprawdzał łóżka, aby upewnić się, że są wietrzone i odpowiednio zadbane. Sporządził tygodniowy rozkład zajęć i dopilnował, aby był on skrupulatnie przestrzegany. Zajęcia z Wed i Puran odbywały się codziennie, a on sam je prowadził, kiedy pozwalało mu na to zdrowie. Zniechęcał do zbytniego rytualizmu w kaplicy. Ostrzegał mnichów przed przesadnym sentymentalizmem i wąskim sekciarstwem.

Ale przywódca surowo czuwał nad praktyką codziennej medytacji ze strony pensjonariuszy klasztoru. Dzwon rozbrzmiewał o stałych porach na posiłki, naukę, dyskusję i medytację. Mniej więcej na trzy miesiące przed śmiercią ustanowił regułę, że o czwartej rano od pokoju do pokoju należy dzwonić dzwonkiem ręcznym, aby obudzić mnichów. W ciągu pół godziny wszyscy powinni zebrać się w kaplicy na medytację. Ale on jak zawsze był przed nimi. Wstał o trzeciej i poszedł do kaplicy, gdzie siedział zwrócony twarzą na północ, medytując w bezruchu przez ponad dwie godziny. Nikomu nie pozwolono opuścić miejsca, zanim Swami nie dał przykładu. Wstając, cicho intonował: „Śiwa! Śiwa! Kłaniając się wizerunkowi Śri Ramakryszny, schodził na dół i spacerował po dziedzińcu, śpiewając pieśń o Boskiej Matce lub Śiwie. Naturalnie jego obecność w kaplicy stworzyła intensywną duchową atmosferę. Swami Brahmananda powiedział: „Ach! Od razu zostaje się pochłoniętym, jeśli siada się do medytacji w towarzystwie Narena! Nie czuję tego, kiedy siedzę sam.”

Pewnego razu, po kilkudniowej nieobecności spowodowanej chorobą, wszedł do kaplicy i zastał tam tylko dwóch mnichów. Zdenerwował się; aby zdyscyplinować nieobecnych, zakazał im spożywania posiłków w klasztorze. Musieli wyjść i żebrać o jedzenie. Nie oszczędził nikogo, nawet ukochanego brata ucznia, którego darzył najwyższym szacunkiem i którego akurat tego ranka nie było w kaplicy.

Innego dnia znalazł brata ucznia, Swami Śiwanandę, w łóżku w porze medytacji. Powiedział do niego: „Bracie! Wiem, że nie potrzebujesz medytacji. Zrealizowałeś już najwyższy cel dzięki łasce Śri Ramakryszny. Ale powinieneś codziennie medytować z młodzieżą, aby dać im przykład.”

Od tego dnia Śiwananda, chory czy zdrowy, zawsze obcował z Bogiem we wczesnych godzinach porannych. Na starość, kiedy chodzenie do kaplicy stawało się fizycznie niemożliwe, siadywał na swoim łóżku do medytacji.

Ale Swami, zajęty szkoleniem swoich indyjskich uczniów, nigdy nie zapomniał o swoich zachodnich uczniach. Również ich dobro zawsze było w jego myślach i modlitwach.

Do panny MacLeod napisał 14 czerwca 1901 roku:

Cóż, Joe, trzymaj się zdrowo i na duchu… Gloire et honneur czeka na ciebie – i mukti. Naturalną ambicją kobiety jest, poprzez małżeństwo, wspiąć się na górę, opierając się na mężczyźnie; ale te czasy minęły. Będziesz wielka bez pomocy żadnego człowieka, taka jaka jesteś, zwykła, droga Joe – nasza Joe, wieczna Joe ….

Widzieliśmy wystarczająco dużo tego życia, żeby nie przejmować się żadnymi jego bąbelkami, prawda, Joe? Od miesięcy ćwiczę odpędzanie wszelkich sentymentów; dlatego na tym kończę i żegnam się teraz. Matka zarządziła, żebyśmy razem pracowali; przyniosło to już dobro wielu; będzie to dla dobra wielu innych. Niech tak zostanie. Bezużyteczne jest planowanie bezużytecznych wysokich lotów; Matka znajdzie swoją własną drogę… bądź pewna.

Do Mary Hale 27 sierpnia 1901 roku napisał ze swoim zwykłym dowcipem:

Chciałbym, żeby moje zdrowie było takie, jakiego oczekujesz – przynajmniej po to, by móc napisać do Ciebie długi list. Właściwie z każdym dniem jest coraz gorzej – a i bez tego jest tyle komplikacji i kłopotów, że w ogóle przestałem to zauważać.

Życzę ci wszelkiej radości w twym uroczym domku w Suisse – wspaniałego zdrowia, dobrego apetytu i lekkiego studiowania szwajcarskich lub innych antyków, żeby wszystko trochę ożywić. Bardzo się cieszę, że oddychasz górskim powietrzem, ale przykro mi, że Sam nie jest w najlepszym zdrowiu. Cóż, nie ma się czym martwić; on ma tak naturalnie dobrą budowę ciała.

„Kobiecych nastrojów i szczęścia mężczyzn – sami bogowie nie znają, nie mówiąc już o mężczyznach”. Moje instynkty mogą być bardzo kobiece – ale w tej chwili zajmuje mnie to, żebyś nabrała w sobie odrobiny męskości. Och! Mary, twój mózg, zdrowie, uroda, wszystko zmarnuje się tylko z powodu braku tego jednego istotnego – afirmacji indywidualności. Twoja wyniosłość, duch itp. to wszystko nonsens – tylko kpina. Jesteś co najwyżej dziewczyną ze szkoły z internatem – bez kręgosłupa! bez kręgosłupa!

Niestety! Ten trwający całe życie przewodnia sprawa! To bardzo surowe, bardzo brutalne – ale nic na to nie poradzę. Kocham Cię Mary – szczerze, prawdziwe. Nie mogę cię oszukać wymyślnymi słodkimi cukierkami. Nigdy też do mnie nie przychodzą.

Z drugiej strony jestem umierającym człowiekiem; Nie mam czasu na wygłupy. Obudź się, dziewczyno! Oczekuję teraz od ciebie listów we właściwej kolejności. Oddaj to prosto – potrzebuję sporo pobudzenia…

Jestem w pewnym sensie emerytem. Nie zajmuję się zbytnio tym, co dzieje się w Ruchu. Poza tym Ruch się rozrasta i nie jest możliwe, aby jeden człowiek wiedział o nim wszystko w najdrobniejszych szczegółach. Teraz nie robię nic poza jedzeniem, spaniem i pielęgnacją ciała przez resztę czasu.

Żegnaj, kochana Mary. Mam nadzieję, że spotkamy się jeszcze gdzieś w tym życiu – ale bez względu na to czy się spotkamy czy nie, pozostanę na zawsze twoim kochającym bratem, Wiwekanandą.

Do swej ukochanej uczennicy Niwedity napisał 12 lutego 1902 roku: „Niech przyjdą do ciebie wszystkie moce! Niech Sama Matka będzie twoimi rękami i umysłem! To o ogromną moc – nieodpartą – modlę się za ciebie, a jeśli to możliwe, także o nieskończony z nią pokój… „Jeśli w Śri Ramakrysznie była jakakolwiek prawda, niech On weźmie cię w Swoje prowadzenie, tak jak wziął mnie, albo nie, tysiąc razy bardziej!”

I znowu do panny MacLeod: „Nawet w wyobraźni nie jestem w stanie spłacić ogromnego długu wdzięczności, który jestem ci winien. Gdziekolwiek jesteś, nigdy nie zapominasz o moim dobrobycie; a tam tylko ty dźwigasz wszystkie moje ciężary, wszystkie moje brutalne wybuchy…”

Słońce, spowite złotą poświatą, szybko schodziło za horyzont. Ostatnie dwa miesiące życia Swami na ziemi obfitowały w wydarzenia zapowiadające zbliżający się koniec. Jednak niewielu uważało, że koniec jest tak blisko.

Wkrótce po powrocie z Waranasi Swami bardzo zapragnął zobaczyć swoich uczniów sannjasinów i napisał do nich, aby przybyli na Belur Math, choćby tylko na krótki czas. „Wielu jego uczniów z odległych zakątków świata”, pisze siostra Niwedita, „zgromadziło się wokół Swami. Choć wyglądał na chorego, prawdopodobnie nikt nie podejrzewał, jak bliski jest koniec. A jednak składano mu wizyty i wymieniano pożegnania, które wymagały podróży przez pół świata.”

Coraz częściej widziano, jak Swami uwalnia się od wszelkich obowiązków, pozostawiając pracę w innych rękach. „Jakże często – powiedział – człowiek rujnuje swoich uczniów, pozostając zawsze z nimi! Kiedy ludzie są już wyszkoleni, ważne jest, aby ich przywódca opuścił ich, ponieważ bez jego nieobecności nie mogą się rozwijać.” „Rośliny”, powiedział jakiś czas temu, „pod dużym drzewem zawsze pozostają małe”. Jednak bliscy myśleli, że z pewnością pożyje jeszcze trzy lub cztery lata.

Odmówił wyrażenia jakiejkolwiek opinii w sprawie pytania dnia. „Nie mogę już wchodzić w sprawy zewnętrzne” – powiedział; „Już jestem w drodze.” Przy innej okazji powiedział: „Możesz mieć rację; ale nie mogę już więcej wchodzić w te sprawy. Zmierzam do śmierci. Wiadomości ze świata spotkały się tylko z jego odległą odpowiedzią.

15 maja 1902 roku napisał do panny MacLeod, być może po raz ostatni: „Czuję się trochę lepiej, ale oczywiście daleko od tego, czego się spodziewałem. Przyszła mi do głowy wspaniała myśl o wyciszeniu. Idę na emeryturę na dobre – nie ma już dla mnie pracy. Jeśli to możliwe, powrócę do moich dawnych czasów żebractwa. Wszystkie błogosławieństwa cię otaczają, Joe; byłaś dla mnie dobrym aniołem.”

Trudno mu było jednak zrezygnować z tego, co było mu droższe niż życie: z pracy. W ostatnią niedzielę przed końcem powiedział jednemu ze swoich uczniów: „Wiesz, praca jest zawsze moim słabym punktem. Kiedy myślę, że to może się skończyć, jestem niespełniony.” Mógł łatwo wycofać się ze słabości i przywiązania, ale praca wciąż zachowywała swoją moc by go poruszyć.

Śri Ramakryszna i Boska Matka zaprzątali jego umysł. Zachowywał się tak, jakby był dzieckiem Matki lub chłopcem bawiącym się u stóp Śri Ramakryszny w Dakszineśwarze. Powiedział: „Ogarnęła mnie wielka tapasja i medytacja, i przygotowuję się na śmierć”.

Jego uczniowie i bracia duchowi martwili się, widząc jego kontemplacyjny nastrój. Przypomnieli sobie słowa Śri Ramakryszny, że Naren po zakończeniu swojej misji wejdzie na zawsze z samadhi i odmówi życia w swoim fizycznym ciele, jeśli zda sobie sprawę z tego, kim jest. Pewien brat mnich zapytał go pewnego dnia, całkiem zwyczajnie: „Czy już wiesz, kim jesteś?”. Nieoczekiwana odpowiedź: „Tak, teraz wiem!” uciszyła wszystkich zdumionych obecnych. Nie zadano więcej pytań. Wszyscy pamiętali historię wielkiego nirwikalpa samadhi z młodości Narena i jak, kiedy to się skończyło, Śri Ramakryszna powiedział: „Teraz Matka pokazała ci wszystko. Ale ta świadomość, podobnie jak klejnot zamknięty w szkatułce, będzie przed tobą ukryta i będzie przechowywana pod moją opieką. Kluczyk będę miał przy sobie. Dopiero po wypełnieniu swojej misji na tej ziemi skrzynia zostanie otwarta i będziesz wiedział wszystko tak, jak wiesz teraz.”

Pamiętali również, że w jaskini Amarnath, latem 1898 roku, otrzymał łaskę Śiwy – aby nie umierał, dopóki sam tego nie zechce. Patrzył śmierci w twarz bez lęku, gdy się zbliżała.

Wszystko, co dotyczyło Swami w tych dniach, było celowe i znaczące, jednak nikt nie mógł pojąć prawdziwego znaczenia tego. Ludzie dali się zwieść jego zewnętrznej wesołości. Od początku czerwca wydawało się, że wraca do zdrowia.

Pewnego dnia, mniej więcej tydzień przed końcem, poprosił ucznia, aby przyniósł mu bengalski almanach. Widziano go kilka razy w kolejnych dniach, jak uważnie studiował księgę, jakby nie był zdecydowany na coś, co chciał wiedzieć. Po jego odejściu bracia mnisi i uczniowie zdali sobie sprawę, że zastanawiał się nad dniem, w którym powinien wyrzucić śmiertelne ciało. Ramakryszna również przed śmiercią wspierał się almanachem.

Trzy dni przed mahasamadhi, Wiwekananda wskazał Swami Premanandzie szczególne miejsce na terenie klasztoru, gdzie życzył sobie, aby jego ciało zostało skremowane.

W środę Swami pościł zgodnie z ortodoksyjną zasadą: był to jedenasty dzień księżyca. Siostra Niwedita przyszła do klasztoru, aby zadać mu kilka pytań dotyczących jej szkoły; ale nie był zainteresowany i skierował ją do innych Swami. Nalegał jednak, by podać Niwedicie poranny posiłek. Cytując słowa Siostry:

„Każde danie, tak jak było oferowane – gotowane nasiona chlebowca, gotowane ziemniaki, sam ryż i lodowate mleko – stanowiło przedmiot żartobliwej pogawędki; w końcu, aby zakończyć posiłek, sam polał wodą jej ręce i wytarł je ręcznikiem.

To ja powinnam robić te rzeczy dla ciebie, Swamidżi! Nie ty dla mnie!” było protestem, jaki pojawił się w naturalny sposób. Ale jego odpowiedź była zaskakująca w swojej powadze – „Jezus umył nogi swoim uczniom!”

Coś powstrzymało odpowiedź: „Ale to był ostatni raz!” kiedy napłynęła do ust, a słowa pozostały niewypowiedziane. To było dobre. Bo i tutaj także czas nadszedł.

W tych dniach nic w Swami nie było smutnego ani poważnego. Starano się go nie męczyć. Rozmowy były prowadzone tak lekkie, jak to możliwe, dotykając tylko otaczających go zwierząt domowych, jego eksperymentów w ogrodzie, książek i nieobecnych przyjaciół. Ale przez cały ten czas człowiek był świadomy świetlistej obecności, której cielesna postać Swami wydawała się jedynie cieniem lub symbolem. Członkowie klasztoru nigdy nie czuli tak mocno jak teraz przed nim, że stoją w obecności nieskończonego światła; jednak nikt nie był przygotowany na tak rychły koniec, a już najmniej w ten piątek, czwartego lipca, w którym wydawał się o wiele silniejszy i zdrowszy, niż był przez lata.

W najwyższy dzień, piątek, wstał bardzo wcześnie. Idąc samotnie do kaplicy, wbrew zwyczajowi zamknął okna i zaryglował drzwi, po czym medytował przez trzy godziny. Schodząc po schodach świątyni, zaśpiewał piękną pieśń o Kali:

Czy Kali, moja Matka, jest naprawdę czarna?
Naga, choć wydaje się Ona czarna,
Zapala Lotos serca.
Mężczyźni nazywają Ją czarną, ale jednak mój umysł
Nie uwierzy, że Ona jest taka:
Teraz jest biała, teraz czerwona, teraz niebieska;
Teraz pojawia się również jako żółta.
Prawie nie wiem, kim jest Matka,
Chociaż całe życie rozmyślałem:
Teraz Purusza, teraz Prakriti,
A teraz wydaje się Ona Pustką być.
Medytowanie o tych wszystkich rzeczach
Wprawia w zakłopotanie rozum biednego Kamalakanty.

Potem powiedział prawie szeptem: „Gdyby był inny Wiwekananda, zrozumiałby, co zrobił ten Wiwekananda! A jednak – ilu Wiwekanandów narodzi się w czasie!”

Wyraził pragnienie oddania czci Matce Kali w Math następnego dnia i poprosił dwóch swoich uczniów, aby zdobyli wszystkie niezbędne artykuły na ceremonię. Następnie poprosił ucznia Suddhanandę, aby przeczytał fragment Jadźurwedy z komentarzem znanego wykładowcy. Swami powiedział, że nie zgadza się z komentatorem i napomniał ucznia, aby przedstawił nową interpretację tekstów wedyjskich.

Południowy posiłek spożywał z wielkim smakiem w towarzystwie członków Math, choć zazwyczaj w tym czasie jadał sam w swoim pokoju z powodu choroby. Zaraz potem, pełen życia i humoru, przez trzy godziny udzielał braminom lekcji gramatyki sanskryckiej. Po południu wybrał się na około trzy kilometrowy spacer ze Swami Premanandą i przedyskutował swój plan założenia wedyjskiego kolegium w klasztorze.

„Jaki będzie pożytek ze studiowania Wed?” – zapytał Premananda.

„To zabije przesądy” – powiedział Swami Wiwekananda.

Po powrocie Swami bardzo czule wypytywał o każdego członka klasztoru. Potem długo rozmawiał ze swymi towarzyszami o powstaniu i upadku narodów. „Indie są nieśmiertelne” – powiedział – „jeśli wytrwają w poszukiwaniu Boga. Ale jeśli zaangażują się w politykę i konflikty społeczne, zginą”.

O godzinie siódmej wieczorem w kaplicy zadzwonił dzwonek na nabożeństwo. Swami udał się do swojego pokoju i powiedział towarzyszącemu mu uczniowi, że nikt nie może do niego przychodzić, dopóki nie zostanie wezwany. Spędził godzinę na medytacji i odmawianiu różańca, po czym zawołał ucznia i poprosił go, aby otworzył wszystkie okna i wachlował jego głowę. Położył się spokojnie na swoim łóżku, a pomocnik pomyślał, że albo śpi, albo medytuje.

Pod koniec godziny jego ręce trochę drżały i raz odetchnął bardzo głęboko. Przez minutę lub dwie zapadła cisza, po czym znowu odetchnął w ten sam sposób. Jego oczy zatrzymały się na środku brwi, jego twarz przybrała boski wyraz i zapadła wieczna cisza.

„Było”, powiedział brat uczeń Swami, „trochę krwi w jego nozdrzach, wokół ust i w oczach”. Według pism jogi oddech życia oświeconego jogina wychodzi przez otwór na czubku głowy, powodując przepływ krwi w nozdrzach i ustach.

Wielka ekstaza miała miejsce dziesięć minut po dziewiątej. Swami Wiwekananda zmarł w wieku trzydziestu dziewięciu lat, pięciu miesięcy i dwudziestu czterech dni, wypełniając w ten sposób swoje własne proroctwo: „Nie dożyję czterdziestu lat”.

Bracia uczniowie myśleli, że mógł popaść w samadhi i intonowali imię Mistrza, aby przywrócić mu świadomość. Ale on leżał na plecach bez ruchu.

Posłano po lekarzy i dokładnie zbadano ciało. Zdaniem lekarza życie zostało tylko zawieszone; próbowano sztucznego oddychania. Jednak o północy stwierdzono zgon Swami Wiwekanandy, którego przyczyną, zgodnie z naukami medycznymi, był apopleksja lub nagła niewydolność serca. Ale mnisi byli przekonani, że ich przywódca dobrowolnie porzucił swoje ciało w samadhi, tak jak przepowiedział Śri Ramakryszna.

Rano napływali ludzie ze wszystkich stron. Niwedita siedziała przy ciele i wachlowała je, aż o godzinie 14:00 zostało sprowadzone na dół na werandę prowadzącą na dziedziniec. Pokryty był ochrowymi szatami i ozdobiony kwiatami. Palono kadzidło i odprawiano nabożeństwo ze światłami, konchami i dzwonkami. Bracia mnisi i uczniowie pożegnali się po raz ostatni i procesja ruszyła powoli przez dziedziniec i trawnik, aż dotarła do drzewa vilva w pobliżu miejsca, w którym sam Swami chciał skremować swoje ciało.

Zbudowano stos pogrzebowy, a ciało wrzucono do płomieni rozpalonych drzewem sandałowym. Po drugiej stronie Gangesu, na drugim brzegu, Ramakryszna został skremowany szesnaście lat wcześniej.

Niwedita zaczął płakać jak dziecko, tarzając się po ziemi. Nagle wiatr zdmuchnął jej na kolana kawałek ochrowej szaty ze stosu, a ona przyjęła to jako błogosławieństwo. Było już po zmroku, gdy płomienie opadły. Zebrano święte relikwie, a stos obmyto wodą z Gangesu. Miejsce to jest teraz oznaczone świątynią, a stół ołtarza stoi dokładnie w miejscu, gdzie ciało Swami spoczywało w płomieniach.

Mrok i spustoszenie spadły na klasztor. Mnisi modlili się w głębi serca: „Panie! Bądź wola Twoja!’ Ale w głębi smutku wszyscy czuli, że to nie koniec. W uszach dźwięczały im słowa przywódcy, wypowiedziane na długo przed śmiercią:

„Może okaże się, że dobrze będzie wyjść poza swoje ciało – zrzucić je jak znoszone ubranie. Ale nie przestanę działać. Będę inspirował ludzi wszędzie, aż świat pozna, że jest jednym z Bogiem.”

I: „Niech będę rodził się wciąż na nowo i cierpiał tysiące nieszczęść, abym mógł czcić jedynego Boga, który istnieje, jedynego Boga, w którego wierzę, sumę wszystkich dusz”.

Przez stulecia ludzie na całym świecie będą inspirowani przesłaniem Swami Wiwekanandy: O człowieku! najpierw uświadom sobie, że jesteś jednym z Brahmanem – aham Brahmasmi – a następnie uświadom sobie, że cały wszechświat jest naprawdę tym samym Brahmanem – sarvam khalvidam Brahma.