Podróż do Ameryki

Na Przylądku Komorin Swami podekscytował się jak dziecko. Pośpieszył do świątyni aby pomodlić się do Boskiej Matki. Padł na twarz przed Niepokalaną Boginią. Kiedy wyszedł na zewnątrz i popatrzył na morze, jego wzrok padł na kamień. Przepłynąwszy na wysepkę przez wody pełne rekinów, usiadł na kamieniu. Jego serce waliło w emocjach. Jego wielka podróż od śnieżnych szczytów Himalajskich do „Końca Lądu” była zakończona. Przewędrował całą długość subkontynentu indyjskiego, jego ukochanego matczynego kraju, który razem z jego ziemską matką był „ponad samymi niebiosami”.

Siedząc na kamieniu przypomniał sobie to, co widział na własne oczy: żałosny stan indyjskich mas, ofiary niegodziwych kaprysów swych rządzących, panów ziemskich i kapłanów. Tyrania kasty wyciskała z nich ostatnią kroplę krwi. W większości tak zwanych liderów, którzy krzyczeli z dachów o wyzwolenie ludzi, widział uosobiony egoizm. I teraz zadawał sobie pytanie o to, co jest jego obowiązkiem w tej sytuacji. Czy powinien potraktować świat jako sen i odejść w samotność by jednoczyć się z Bogiem? Próbował tego kilka razy ale bez powodzenia. Przypomniał sobie, że jako sannjasin wziął na siebie przyrzeczenie poświęcenia się służbie dla Boga; ale był przekonany, że ten Bóg, był objawiony przez ludzkość. I jego własna służba temu Bogu musi się przeto rozpocząć od ludzi w Indii. „Niechaj narodzę się znów i znów” – wołał – „i cierpię tysiąc niedoli, abym jedynie mógł czcić jedynego Boga w którego wierzę, całkowitą liczbę wszystkich dusz, i ponad wszystko, mojego Boga grzesznych, mojego Boga chorych, mojego Boga biednych wszystkich ras!”

Poprzez wyrzeczenia i samokontrolę Swami zachował wielką duchową moc. Jego umysł był wypełniony mądrością Wschodu i Zachodu. Otrzymał obfite błogosławieństwa Śri Ramakryszny. Sam miał również dużo własnych duchowych doświadczeń. Doszedł do wniosku, że musi użyć wszystkich tych zalet dla służby Bogu w człowieku.

Ale jaka do tego prowadziła droga?

Jasnowidzący prorok zobaczył, ze religia była podporą narodu indyjskiego. Odrodzenie Indii zależało od odrodzenia i odnowienia tej najwyższej duchowej świadomości, która uczyniła Indie we wszystkich czasach kolebką narodów i kolebką wiary. Całkowicie nie zgadzał się z zagranicznymi krytykami i ich indyjskimi naśladowcami, którzy utrzymywali, że to religia jest przyczyną upadku Indii. Swami obarczał za to winą fałsz, przesądy i hipokryzję, które były uprawiane w imię religii. On sam odkrył, że wiedza o obecności Boga w człowieku była źródłem ludzkiej siły i mądrości. Był zdeterminowany, by przebudzić tą uśpioną boskość. Wiedział, że indyjska kultura była stworzona i podtrzymywana przez bliźniacze ideały wyrzeczenia i służby, które tworzyły jądro Hinduizmu. Wierzył także, że jeśli życie społeczne mogło by zostać wzmocnione poprzez te kanały, wszystko inne rozwiązałoby się samo. Robotnicy pracujący nad odnowieniem Indii muszą wyrzec się samolubności, zazdrości, chciwości i żądzy władzy oraz muszą poświęcić się służbie dla biednych, analfabetów, głodnych, chorych, dostrzegając w nich namacalną manifestację Najwyższego Boga. Ludzie potrzebowali edukacji, jedzenia, zdrowia i znajomości nauki i technologii, aby podnieść swe życiowe standardy. Próba uczenia metafizyki ludzi o pustych żołądkach była czystym szaleństwem. Masy wszędzie wiodły zwierzęce życie z powodu ignorancji i ubóstwa; dlatego te warunki powinny zostać usunięte.

Ale gdzież Swami miał znaleźć przyjaznych służebników gotowych do pomocy mu przy tym gigantycznym zadaniu?

Chciał pełnoetatowych służebników Boga; pracowników bez ziemskich przywiązań i interesowności. I chciał ich w tysiącach. Jego wzrok padł na licznych mnichów, którzy wyrzekli się świata w poszukiwaniu Boga. Ale niestety we współczesnych Indiach większość z nich wiodła bezproduktywne życia. Musiałby wpoić w nich nowego ducha, a oni w zamian musieliby poświęcić samych siebie dla służby ludziom. Odkrył plan, który objawił później w liście do przyjaciela. „Przypuśćmy” – napisał Swami – „że jacyś bezinteresowni sannjasini zdecydowani czynić dobro dla innych, chodziliby od wioski do wioski zasiewając edukację i szukając różnych sposobów na poprawienie warunków życia wszystkich, na samym dole pośród nietykalnych, poprzez ustne nauczanie i przez mapy, magiczne światła, kule i inne akcesoria – czy to nie przyniosłoby dobra po jakimś czasie? Nie mogę spisać wszystkich tych planów w tym skrótowym liście. Sednem tego jest to, że góra nie przyjdzie do Mahometa to Mahomet musi pójść do góry. Biedacy są zbyt biedni aby pójść do szkół; nic im nie da czytanie poezji i wszystkich tych rzeczy. My, jako naród, zatraciliśmy swą indywidualność. Musimy oddać narodowi jego utraconą tożsamość i podnieść masy”.

W istocie, Swami w Kanjakumari był patriotą i zarazem prorokiem. Jak wyjaśnił to później uczniowi z Zachodu, tam stał się „skondensowanymi Indiami”.

Ale skąd miały pochodzić środki na realizację jego wielkiej wizji? On sam był sannjasinem, żebrakiem bez grosza. Bogaci w kraju wiele mówili lecz nie robili nic. Jego wielbiciele byli ubodzy.

Niespodziewanie heroiczna myśl wpadła mu do umysłu: musi zbliżyć się do świata zewnętrznego i zaapelować do jego sumienia. Ale był zbyt dumny by zachowywać się jak żebrak. Chciał powiedzieć Zachodowi, że zdrowie Indii i choroba Indii były zmartwieniem całego świata. Jeśli Indie pójdą na dno, cały świat utonie z nimi. Świat zewnętrzny potrzebował Indii, jej wiedzy o Duszy i Bogu, jej duchowego dziedzictwa, jej ideału prawdziwej wolności poprzez wyzbycie się przywiązań i wyrzeczenie; świat potrzebował tego, aby oswobodzić się z ostrych pazurów potwora materializmu. Wtedy do Swami dumającego w ciszy i samotności na skale na końcu Indii spłynęła wizja; pojawił się przed jego umysłem nowy kontynent amerykański, kraj optymizmu, wielkiego bogactwa i hojnej wspaniałomyślności. Zobaczył Amerykę jako kraj nieskończonych możliwości, gdzie umysły ludzi były wolne od obciążenia kastami czy klasami. Chciał dać odbiorczym Amerykanom starożytną mądrość Indii i w zamian przynieść do Indii wiedzę naukową i technologiczną. Jeśli powiodłaby się jego misja do Ameryki, nie tylko podniósł by prestiż Indii w Okcydencie, ale wytworzył nową pewność siebie wśród swych własnych ludzi. Przypomniał sobie gorące namowy swych przyjaciół, aby reprezentował Indie w mającym się odbyć Parlamencie Religii w Chicago. A w szczególności przypomniał sobie słowa przyjaciół z Kathiawar, którzy byli pierwszymi, którzy zachęcali go do podróży na Zachód: „Jedź i zdobądź go szturmem, a następnie wróć!” Popłynął z powrotem do kontynentu indyjskiego i zaczął znów podróż na północ wzdłuż wschodniego wybrzeża.

Można tu wspomnieć o tym, że w czasie podróży Swami przez kraj, który właśnie został opisany, miało miejsce wiele zdarzeń, które wzmocniły jego wiarę w Boga, zintensyfikowały sympatię do tak zwanych niższych kast i poszerzyły jego ogólny pogląd na życie i społeczne konwenanse.

Wiele razy, gdy nie miał nic do jedzenia, jedzenie samo do niego trafiało nie wiadomo skąd. Ofiarodawcy mówili mu, że byli kierowani przez Boga. Wtedy, pewnego dnia doszło do Swami, że nie ma prawa prowadzić życia wędrującego mnicha, żebrając o jedzenie od drzwi do drzwi i pozbawiając przez to biedaków paru kęsów, którymi mogliby podzielić się z rodzinami. Niezwłocznie udał się w głąb lasu i wędrował przez cały dzień nie spożywając nawet ziarenka. Po zmierzchu usiadł pod drzewem, głodny i z obolałymi stopami czekając co się dalej wydarzy. I wtedy zobaczył zbliżającego się tygrysa. „Ach” – powiedział „to w porządku; oboje jesteśmy wygłodniali. Ponieważ moje ciało nie może się na nic przydać moim bliźnim, niech choć da jakąś satysfakcję temu wygłodniałemu zwierzęciu”. Usiadł tam spokojnie, jednak tygrys z niewiadomej przyczyny zmienił zdanie i poszedł w innym kierunku. Swami spędził całą noc w lesie, medytując nad niezbadanymi drogami Boga. Nad ranem poczuł przypływ nowych sił.

W czasie wędrówek po Himalajach był kiedyś goszczony przez tybetańską rodzinę i zgorszył się widząc, że jej członkowie praktykują poliandrię; sześciu braci dzieliło jedną żonę. Mimo protestów Swami najstarszy brat odparł, że Tybetańczyk uznałby to za przejaw egoizmu, gdyby cieszył się tym co ma wspaniałego w samotności i nie podzielił się tym z braćmi. Po głębszym zastanowieniu Swami uświadomił sobie względność etyki. Zobaczył, że wiele tak zwanych dobrych i złych praktyk ma swoje korzenie w tradycjach społecznych. Ktoś mógłby się kłócić za lub przeciw prawie wszystkiemu. Zwyczaje poszczególnych społeczności powinny być sądzone według jej własnych standardów. Po tym doświadczeniu Swami stał się niechętny do pochopnego potępiania tradycji jakiejkolwiek grupy społecznej.

Pewnego dnia Swamidźi dzielił przedział w wagonie kolejowym z dwoma Anglikami, którzy wzięli go za nieoczytanego żebraka i zaczęli sobie z niego żartować po angielsku. Na następnej stacji zdumieli się słysząc go rozmawiającego z naczelnikiem stacji w doskonałym angielskim. Zawstydzeni zapytali go dlaczego nie protestował przeciw ich nieprzyzwoitym słowom. Z uśmiechem Swami odpowiedział: „Przyjaciele, to nie pierwszy raz, gdy widzę głupców”. Anglicy rozzłościli się i chcieli się bić. Ale patrząc na silne ciało Swami pomyśleli, że rozwaga jest lepszą stroną męstwa i przeprosili. W pewnym miejscu w Radźputana Swami był zajęty przez trzy dni i noce przez ludzi szukających duchowej porady. Nikt nie troszczył się o jego jedzenie lub odpoczynek. Gdy wszyscy go opuścili, biedny człowiek należący do niskiej kasty zaoferował mu, z wielkim wahaniem, nieugotowane jedzenie, jako że on, będąc nietykalnym (z niskiej kasty) obawiał się zaoferować mu przygotowany posiłek. Swami jednak przekonał dobrodusznego człowieka by przygotował dla niego posiłek i zjadł go ze smakiem. Roniąc łzy wdzięczności Swami powiedział do siebie: „Tysiące takich dobrych ludzi żyje w chatkach a my gardzimy nimi jako nietykalnymi!”

W Środkowych Indiach musiał znieść wiele ciężkich dni bez jedzenia i schronienia i to podczas tego okresu mieszkał z rodziną bezkastowych sprzątaczy i odkrył mnóstwo bezcennych duchowych cnót tych ludzi skulonych u stóp społeczeństwa. Ich niedola wstrząsnęła nim i załkał: „O mój kraju! O mój kraju!”

Podsumowując historię wędrownego życia Swamidźi: od Przylądka Komorin przemaszerował większość drogi do Madrasu, zatrzymując się w Ramnad i Pondiczerry. Jego sława zdążyła się już rozprzestrzenić w głównym mieście południowych Indii i został tam powitany przez grupę entuzjastycznych młodych ludzi. W Madrasie publicznie ogłosił swój zamiar wyruszenia do Ameryki. Jego wielbiciele zebrali fundusze na podróż i to poprzez nich rozpoczął później pracę w Indiach w zorganizowanej formie. Tutaj, w Madrasie, włożył całą swoją duszę w dyskusję o religii, filozofii, nauce, literaturze i historii. Rozpłomieniał się na ludzi, którzy przez brak czasu lub zapału nie praktykowali medytacji. „Co!” – grzmiał na słuchającego, „Ci giganci dawnych czasów, starożytni ryszi, którzy nigdy nie chodzili, lecz stawiali wielkie kroki, stojąc przy których skurczyłbyś się do rozmiaru ćmy – oni, proszę pana, mieli czas na medytację i oddanie, a ty nie masz!”

Do kpiarzy mówił: „Jak śmiesz krytykować swych czcigodnych dziadów w taki sposób? Odrobina nauki poplątała ci mózg. Czy sprawdziłeś mądrość ryszich? Czy przeczytałeś chociaż Wedy? Tam jest wyzwanie rzucone przez ryszich. Jeśli masz odwagę im przeczyć – podejmij je.”

W Hyderabadzie, stolicy stanu Nizam, udzielił pierwszego publicznego wykładu, którego tematem było: „Moja Misja na Zachodzie”. Słuchacze byli pod wrażeniem i Swami był zadowolony widząc, że potrafił się zaprezentować na tym nowym polu swojej działalności. Gdy wielbiciele w Madrasie przynieśli mu pieniądze na podróż do Ameryki, odmówił zaakceptowania ich i nakazał im rozdać je wśród ubogich. Skąd wiedział, że Pan chciał, by udał się do Ameryki? Być może poniosła go trochę jego własna ambicja. Zaczął intensywnie modlić się o boskie prowadzenie. Ponownie zostały mu zaoferowane pieniądze przez pewnych zamożnych przyjaciół i ponownie odmówił ich przyjęcia. Powiedział swym uczniom: „Jeśli Matka życzy sobie bym pojechał na Zachód, wtedy zbierajmy pieniądze od ludzi. To dla nich jadę na Zachód – dla ludzi i dla biedaków!”

Pewnej nocy Swami miał symboliczny sen, w którym zobaczył Śri Ramakrysznę wchodzącego w wodę oceanu i przywołującego go, by za nim podążał. Usłyszał także władcze słowo: „Jedź!”. W odpowiedzi na list, który napisał do Sarada Dewi, Świętej Matki, dała mu ona swe błogosławieństwo na wypełnienie tego pragnienia wiedząc, że życzeniem Ramakryszny było to, aby udał się w podróż do Ameryki. Poczuł się wreszcie pewny tego wezwania.

Gdy wszystko zostało przygotowane do wyjazdu, niespodziewanie przyjechał do Madrasu osobisty sekretarz Radży z Khetri przynosząc radosną wieść o narodzinach królewskiego syna. Swami był najgoręcej oczekiwany, aby pobłogosławić nowego następcę tronu. Przystał na to i Radźa był uradowany widząc go. W Khetri zdarzył się incydent, który Swami zapamiętał na całe życie. Został zaproszony przez Maharadżę na pokaz muzyczny, w którym miała zaśpiewać tancerka nautch (popularny wśród młodych dziewcząt, indyjski taniec – przyp. tłum.), a on odmówił pojawienia się, gdyż był mnichem, któremu nie wolno było radować się świeckimi rozrywkami. Śpiewaczka poczuła się zraniona tą odmową i zaśpiewała w lamentacyjnym stylu. Jej słowa doszły do uszu Swami:

Nie patrz, o Panie, na me grzechy!
Czyż to nie Jednako–wzroczność jest Twym imieniem?
Jeden kawałek żelaza jest używany
Wewnątrz świętej kaplicy
Inny na nóż
Który rzeźnik trzyma w swej ręce;
Jednak oba kawałki zmieniają się w złoto
Dotknięte przez filozoficzny kamień.
Święta jest woda Jamuny,
Brudna jest woda w rowie;
Jednak obydwie po równo są uświęcone
Gdy połączą się z Gangesem.
Więc, Panie, nie patrz na me grzechy!
Czy nie Jednako–wzroczność jest Twym imieniem?

Swami wzruszył się do głębi. Dziewczyna, którą społeczeństwo potępiło jako nieczystą nauczyła go wielkiej lekcji: Brahman, Zawsze Czystszy, Zawsze Wolny i Zawsze Oświecony jest esencją wszystkich istot. Przed Bogiem nie ma rozróżnienia pomiędzy dobrym i złym, czystym i nieczystym. Takie pary przeciwieństw pojawiają się tylko wtedy, gdy światło Brahmana jest zaciemnione przez maję. Sannjasin powinien patrzyć na wszystkie rzeczy z punktu widzenia Brahmana. Nie powinien niczego potępiać nawet tak zwanej nieczystej osoby.

Swami dołączył wtedy do przyjęcia i ze łzami w oczach powiedział do dziewczyny: „Matko, jestem winny. Okazałem Ci brak szacunku odmawiając przyjścia do tego pokoju. Ale Twoja pieśń obudziła mą świadomość”.

Na prośbę Radży, Swami przyjął imię Wiwekananda i Radźa towarzyszył mu aż do Jaipuru, skąd udał się do Bombaju. W podróży do Bombaju zatrzymał się po drodze na stacji Abu Road aby spotkać się z Brahmanandą i Turijanandą. Powiedział im o swej podróży do Ameryki. Oboje bracia – uczniowie byli wielce podekscytowani. Wytłumaczył im powód swego wyjazdu: było nim cierpienie Indii. „Podróżowałem” – powiedział – „przez całe Indie. Ale niestety było to dla mnie bolesne, moi bracia, zobaczyć na własne oczy straszliwe ubóstwo ludzi i nie mogłem powstrzymać swych łez! Jestem całkowicie przekonany, że nauczanie ich religii bez uprzedniego usunięcia ich ubóstwa i cierpienia jest daremne. Z tej przyczyny – by znaleźć środki na wybawienie biednych w Indii – jadę do Ameryki”.

Zwracając się do Turijanandy rzekł: „Bracie, nie mogę zrozumieć twej tak zwanej religii”. Jego twarz zrobiła się czerwona pod napływem krwi. Trzęsąc się w emocjach, umieścił rękę Turijanandy na swym sercu i powiedział: „Lecz moje serce urosło, stało się o wiele, wiele większe i nauczyłem się czuć. Wierzcie mi, czuję to z wielkim smutkiem”. Zakrztusił się i zapadł w milczenie. Łzy popłynęły w dół po policzkach.

Wiele lat później Turijananda powiedział opisując to zdarzenie: „Możecie sobie wyobrazić co przetoczyło się przez mój umysł gdy usłyszałem te patetyczne słowa i zobaczyłem majestatyczny smutek Swamidźi. „Czy nie były to” – pomyślałem – „te same słowa i uczucia, które były udziałem Buddhy?” I przypomniał sobie, że wiele lat wcześniej Naren odwiedził Bodh–Gaja i w głębokiej medytacji poczuł obecność Buddhy. Inna scena tego samego rodzaju, mimo iż wydarzyła się później, może być wspomniana w tym miejscu. Swami Turijananda odwiedził swego sławnego uczniowskiego brata, po tym gdy ten drugi powrócił z Ameryki, w domu Balaram Rose w Kalkucie i zastał go spacerującego w samotności po werandzie. Głęboko pogrążony w myślach nie zauważył obecności Turijanandy. Zaczął nucić pod nosem sławną pieśń Mirabai i łzy wytrysnęły z jego oczu. Zatrzymał się, wychylił przez balustradę i ukrył twarz w swych dłoniach. Zaśpiewał udręczonym głosem powtarzając po wielokroć: „Och, nikt nie rozumie mojego smutku!” Atmosfera stała się gęsta od smutku. Głos przeszył serce Swami Turijanandy jak strzała; ale nie mógł pojąć przyczyny cierpienia Wiwekanandy. Wtedy niespodziewanie zrozumiał, że to ogromne, uniwersalne współczucie dla cierpiących i uciskanych na całym świecie, często sprawiało, że pokrywał się w gorących łzach; i że one pozostaną dla świata nieznane.

Swami przybył do Bombaju w towarzystwie osobistego sekretarza Radźa Khetri, w szacie z pomarańczowego jedwabiu, którą otrzymał od Księcia, w ochrowym turbanie i z biletem pierwszej klasy na okręt „Peninsular” linii Peninsular and Orient Company, który wypłynął 31 maja 1893 roku. Radźa obdarzył go także imieniem, pod którym miał stać się sławny i które było przeznaczone do podniesienia Indii w opinii świata.

Statek odpłynął z portu wyznaczonego dnia i można sobie tylko wyobrazić Swami stojącego na pokładzie, przechylonego przez poręcz i wpatrującego się w szybko znikający ląd swego ukochanego matczynego kraju. Jaka mnogość obrazów musiała przelecieć przez jego umysł w tym czasie: obraz Śri Ramakryszny, Świętej Matki i braci uczniów żyjących w klasztorze w Baranagore lub wędrujących przez pola i wzgórza Indii! Jakie brzemię wspomnień niósł w sobie ten dwudziestodziewięcioletni chłopak! Dziedzictwo swych szlachetnych rodziców, błogosławieństwa swego Mistrza, wiedza nauczona z hinduskich pism świętych, wiedza Zachodu, jego własne duchowe doświadczenia, przeszła wspaniałość Indii i jej współczesny smutek i marzenie o jej przyszłej chwale, nadzieje i dążenia milionów brązowych mieszkańców Indii trudzących się na jej brązowych polach pod palącym tropikalnym słońcem, religijne opowieści Puran, oszałamiające wyżyny filozofii buddyjskiej, transcendentalne prawdy Wedanty, subtelności indyjskich systemów filozoficznych, poruszające duszę pieśni indyjskich poetów i mistyków, kamienne rzeźby i freski w jaskiniach Ellora i Adźanta, heroiczne opowieści wojowników Radźputa i Mahratta, hymny południowoindyjskich Alwarów, śnieżne szczyty Himalajów, szemrająca muzyka Gangi – wszystkie te i wiele podobnych myśli połączyły się razem w umyśle Swami by wykreować obraz Matki Indii, wszechświata w miniaturze, której historia i społeczeństwo były jasną demonstracją jej filozoficznej doktryny jedności w różnorodności. I czy mogła India wysłać syna wartościowszego od Wiwekanandy aby reprezentował ją w Parlamencie Religii – syna, który nauczył się swych duchowych lekcji u stóp człowieka, którego samo życie było Parlamentem Religii – syna, którego serce było wystarczająco wielkie, aby objąć całą ludzkość i czuć do wszystkich swe uniwersalne współczucie?

Wkrótce Swami przyzwyczaił się do nowego życia na pokładzie statku – życia całkowicie różnego od tego, jakie wiódł jako mnich wędrowny. Za wielką nieprzyjemność uważał to, że musiał pilnować swoich walizek, kufra, torby podróżnej i ciuchów. Jego pomarańczowa szata przyciągała uwagę wielu pasażerów z którymi podróżował, którzy szybko byli pod wrażeniem jego poważnej natury i głębokiej uczoności. Okręt pruł niebieskie morze, zatrzymując się w różnych portach po drodze i Swami cieszył się podróżą niczym szczęśliwe i podekscytowane dziecko, pochłaniając z zapałem wszystko co zobaczył.

W Kolombo zwiedził klasztory buddystów hinajany. W drodze na Singapur pokazano mu ulubione spelunki piratów malajskich, których potomkowie żyjący w obecnych czasach, jak to Swami napisał do indyjskiego przyjaciela, pod „lewiatańskimi działami nowoczesnych wieży armatnich okrętów wojennych zostały zmuszone do zajęcia się bardziej pokojowymi zajęciami”. Pierwsze przelotne spojrzenie na Chiny miał w ruchliwym porcie Hongkong, gdzie pływało setki dżonek i łódek, każda z żoną swego przewoźnika za sterem, gdyż całe rodziny mieszkały w każdym z tych pływających statków. Podróżnik z rozbawieniem zauważył chińskie dzieci, większość z których było przywiązane do pleców ich matek, podczas gdy te drugie były zajęte pchaniem ciężkich ładunków lub zręcznym skakaniem z jednej łódki na drugą. I był tam ruch łodzi i statków parowych wpływających i wypływających z portu.

„Mały John”, opisał humorystycznie Swami temu samemu przyjacielowi, „jest w każdym momencie zagrożony starciem jego małej główki, warkoczyka i reszty na miazgę, ale guzik go to interesuje. Szybkie życie zdaje się nie mieć dla niego uroku i jest całkiem zadowolony mogąc podziwiać szczegóły kawałka ciastka ryżowego danego mu przez szaleńczo zajętą matkę. Chińskie dziecko jest zupełnie jak mały filozof i spokojnie idzie do pracy w wieku, gdy indyjskie dzieci ledwie raczkują na czterech kończynach. Dziecko nauczyło się zbyt dobrze filozofii konieczności przez swe ekstremalne ubóstwo”.

W Kantonie, w klasztorze buddyjskim, Swami został przyjęty z szacunkiem jako wielki jogin z Indii. Zwiedził zarówno w Chinach jak i później w Japonii wiele świątyń z manuskryptami spisanymi w starożytnym piśmie Bengali. To uświadomiło mu zasięg wpływu Indii poza swymi granicami i wzmocniło jego przekonanie o duchowej jedności Azji.

Następnie łódź dotarła do Japonii i Swami zwiedził Jokohamę, Osakę, Kioto i Tokio. Szerokie ulice, malutkie domki przypominające klatki, pokryte sosnami wzgórza i ogrody z krzewami i zieleniącą się trawą, sztucznymi sadzawkami i małymi mostkami, sprawiły, że poczuł zachwyt dla wrodzonej, artystycznej natury Japończyków. Z drugiej strony, gruntownie zorganizowana armia japońska uzbrojona w karabiny produkowane w Japonii, rosnąca w siłę marynarka wojenna, flota handlowa i fabryki przemysłowe uświadomiły mu naukową fachowość świeżo przebudzonego narodu azjatyckiego. Ale powiedziano mu, że Japończycy uważają Indie za „wyśnioną krainę wszystkiego co szlachetne i wspaniałe”.

Jego myśli zawsze wracały do Indii i jej ludzi. Napisał do ucznia w Madrasie: „Wyjdźcie i bądźcie mężczyznami! Indie potrzebują poświęcenia przynajmniej tysiąca jej młodych ludzi, mężczyzn lecz nie brutali. Ilu ludzi – bezinteresownych i bezkompromisowych jest gotów dostarczyć Madras, by zmagali się aż do śmierci by wprowadzić nowy stan rzeczy – sympatię dla biednych, chleb dla głodujących, oświecenie dla ludzi na wolności, którzy zostali sprowadzeni do poziomu bestii przez tyranię waszych przodków?”

Z Jokohamy przepłynął Ocean Spokojny i przybył do Vancouver w Kolumbii Brytyjskiej. Następnie podróżował pociągiem do Chicago, celu swej podróży i miejsca spotkania Parlamentu Religii.

Pierwszy widok Chicago, trzeciego największego miasta Nowego Kontynentu, wielkiej miejskiej królowej wśród miast Środkowego Zachodu, osadzonej na brzegu jeziora Michigan ze swą kłębiącą się populacją i dziwnymi sposobami życia – mieszaniny wytworności wschodniego wybrzeża i surowości lasu – musiał oszołomić, podekscytować i przerazić młodego gościa z Indii. Swami Wiwekananda spacerował przez przestrzenne tereny targu World’s Fair (w roku 1893 odbywał się w Chicago „Światowy Targ” – World Fair – przyp. tłum.) i był oniemiały ze zdumienia. Zdumiewał się nad tym, co Amerykanie osiągnęli poprzez ciężką pracę, przyjacielską współpracę i stosowanie wiedzy naukowej. Nie tak wiele lat temu Chicago składało się tylko z kilku chatek rybackich, a teraz za magicznym dotknięciem ludzkiej pomysłowości zmieniło się w krainę z bajki. Nigdy wcześniej Swami nie widział takiego nagromadzenia bogactwa, siły i inwencyjnego geniuszu w narodzie. Na targu przyciągał uwagę ludzi. Chłopcy biegli za nim zafascynowani jego pomarańczowymi szatami i turbanem. Sklepikarze i tragarze uważali go za Maharadżę z Indii i próbowali mu się narzucać. Ze strony Swami pierwszym odczuciem był nieograniczony podziw. Ale gorzkie rozczarowanie miało dopiero nastąpić.

Wkrótce po swym przybyciu do Chicago poszedł pewnego dnia do biura informacyjnego dowiedzieć się o nadchodzący Parlament Religii. Powiedziano mu, że został on przełożony na pierwszy tydzień września (wtedy był dopiero koniec lipca) i nikt bez listów uwierzytelniających od jakiejś znanej i potwierdzonej organizacji nie będzie przyjęty jako delegat. Powiedziano mu także, że przybył za późno, by zarejestrować się jako delegat. Wszystko to było niespodziewane dla Swami; bo nikt z jego przyjaciół w Indiach – ani zagorzali wielbiciele w Madrasie, ani Radźa z Khetri, ani Radźa z Ramnad, ani Maharadźa Mysore, ani ministrowie rodzimych stanów, ni uczniowie którzy zorganizowali jego podróż do Ameryki – nie zadali sobie trudu, by dowiedzieć się szczegółów dotyczących Parlamentu. Nikt nie wiedział co, gdzie i kiedy mają odbyć się spotkania ani jakie są warunki uczestnictwa. Również Swami nie przywiózł ze sobą żadnego listu uwierzytelniającego od żadnej organizacji religijnej. Wszystkim się wydawało, że młody mnich nie będzie potrzebował żadnego listu potwierdzającego, że jego osobowość będzie wystarczającym świadectwem. „Sam Swami” – jak to trochę lat później napisała jego irlandzka uczennica, siostra Niwedita – „miał tak proste podejście do funkcjonowania świata jak jego uczniowie i kiedy się upewnił, że został bosko powołany do uczynienia tej próby, nie dostrzegał żadnych trudności po drodze. Nic nie mogło być bardziej typowe dla braku zorganizowania samego Hinduizmu niż ten jego przybywający przedstawiciel, niezapowiedziany i bez formalnych listów uwierzytelniających, chcący dostać się za mocno chronione drzwi światowych dóbr i potęgi”.

W międzyczasie pieniądze, które Swami przywiózł ze sobą z Indii kończyły się; gdyż wszystko w Ameryce było znacznie droższe niż on lub jego przyjaciele mogli przypuszczać. Nie miał wystarczająco pieniędzy by przetrwać w Chicago do września. W gorączkowym nastroju zwrócił się o pomoc do Towarzystwa Teozoficznego, które zapewniało o swej gorącej przyjaźni dla Indii. Powiedziano mu, że musiałby się podpisać pod wierzeniami Towarzystwa; ale on odmówił, ponieważ nie wierzył w większość doktryn teozoficznych. W związku z tym lider odmówił mu jakiejkolwiek pomocy. Swami stał się zdesperowany i przesłał prośbę do swych przyjaciół w Madrasie o pieniądze.

Ostatecznie jednak ktoś poradził mu aby udał się do Bostonu, gdzie koszty życia były niższe, a w pociągu jego malownicze przebranie jak również jego królewski wygląd przyciągnęły zamożną damę mieszkającą ma obrzeżach miasta. Zaprosiła go serdecznie aby został jej gościem a on na to przystał, by zaoszczędzić swe kurczące się finanse. Został zakwaterowany w „Breezy Meadows” w Metcalf w stanie Massechusetts, a jego gospodyni, pani Kate Sanborn była zachwycona mogąc przedstawić swoim dociekliwym przyjaciołom tą dziwną ciekawostkę z Dalekiego Wschodu. Swami spotkał wielu ludzi, którzy irytowali go pytaniami dotyczącymi Hinduizmu i społecznych zwyczajów w Indiach, o których naczytali się w rozprawach naukowych misjonarzy chrześcijańskich i sensacyjnych pisarzy. Jednakże przyszło do niego także kilku poważnych ludzi, pośród których była pani Johnson, kierowniczka więzienia dla kobiet oraz profesor J.H. Wright, wykładowca greki na Uniwersytecie w Harvard. Na zaproszenie kierowniczki zwiedził więzienie i był pod wrażeniem humanitarnego podejścia jego pracowników w stosunku do więźniarek. Od razu nasunęło mu się na myśli smutne położenie mas indyjskich i napisał w liście do przyjaciela z 20 sierpnia 1893 roku:

Jakże dobroczynnie są traktowani więźniowie, jakże są przekształcani i odsyłani z powrotem jako użyteczni członkowie społeczeństwa – jak znakomicie, jak pięknie, musisz to zobaczyć by uwierzyć! I och, jak moje serce zabolało na myśl o tym co my myślimy o biednych, niskiego stanu w Indii. Nie mają szansy ani ucieczki, ani możliwości wspięcia się wyżej. Grzęzną niżej i niżej każdego dnia, czują ciosy spuszczane na nich przez okrutne społeczeństwo i nie wiedzą skąd spadną uderzenia. Zapomnieli już, że także są ludźmi. A rezultatem jest niewolnictwo… Och, tyrani! Nie wiecie, że awersem jest tyrania, a rewersem niewolnictwo.

Swami Wiwekananda nie miał przyjaciół w tym zagranicznym kraju, jednak nie stracił wiary. Bo czyż łaskawa Opatrzność nie czuwała nad nim w tych niepewnych dniach jego tułaczki? Napisał w tym samym liście: „Jestem pomiędzy dziećmi Syna Marii i Pan Jezus mi pomoże”.

Swami został zachęcony przez profesora Wrighta do reprezentowania hinduizmu w Parlamencie Religii, bo był to jedyny sposób, w jaki mógł być przedstawiony szerszemu społeczeństwu. Gdy ten jednak oznajmił, że nie ma listów uwierzytelniających, profesor odpowiedział: „Pytać cię Swami o twe listy uwierzytelniające byłoby jak pytać słońce o jego prawo do jaśnienia.” Napisał o Swami do wielu ważnych osób związanych z Parlamentem, szczególnie do członka komitetu selekcjonującego delegatów, który był jednym z jego przyjaciół i powiedział doń: „Oto człowiek bardziej uczony od wszystkich naszych uczonych profesorów razem wziętych”. Profesor Wright kupił Swami bilet na pociąg do Chicago.

Pociąg wiozący Wiwekanandę do Chicago przyjechał późnym wieczorem i na nieszczęście pomylił adres komitetu zajmującego się delegatami. Nie wiedział gdzie się zwrócić po pomoc a nikt nie kwapił się, by udzielić tej informacji obcokrajowcowi o dziwnym wyglądzie. Co więcej stacja znajdowała się w części miasta zamieszkałej głównie przez Niemców, którzy ledwo rozumieli jego język. Wiedział, że był tam zdany tylko na swoje siły i rozglądając się wokół spostrzegł duży pusty wagon w dworcu towarowym. W nim spędził noc bez jedzenia i łóżka.

Rano obudził się, by zacytować jego własne słowa, „czując świeżą wodę” i pomaszerował wzdłuż modnego Lake Shore Drive, które ciągnęło się wzdłuż bogatych posiadłości, wypytując ludzi o drogę do terenu Parlamentu. Głodny i znużony pukał do wielu drzwi po drodze prosząc o jedzenie, ale został niegrzecznie potraktowany przez służbę. Jego ubrudzone ubranie i nieogolona twarz nadawały mu wygląd włóczęgi. Poza tym zapomniał, że znalazł się w kraju, który znał tysiące sposobów na zarobienie „wszechmocnych dolarów” ale był nieobeznany z franciszkańskim ubóstwem i religijnymi włóczęgami. Usiadł wyczerpany na chodniku i został zauważony z okna naprzeciwko. Pani domu posłała po niego i spytała czy był delegatem na Parlament Religii. Opowiedział jej o swych trudnościach. Pani George W. Hale, znana w towarzystwie w Chicago, dała mu śniadanie i zadbała o jego potrzeby. Gdy odpoczął odprowadziła go do biura Parlamentu i przedstawiła go doktorowi J.H.Barrows, Prezydentowi Parlamentu, który był jednym z jej osobistych przyjaciół. Skutkiem tego Swami został serdecznie zaakceptowany jako przedstawiciel Hinduizmu i zakwaterowany w domu państwa Lyons. Pan i pani Hale oraz ich dzieci, a także państwo Lyons zostali jego dożywotnimi przyjaciółmi. Swami został ponownie wzmocniony w swoim przekonaniu, że Bóg kieruje jego krokami i modlił się nieustannie by być godnym narzędziem Jego woli.