Po zakończeniu zebrań w ramach Parlamentu Religii, Swami Wiwekananda, jak już wspomniano, przeprowadził serię kampanii apostolskich, aby zasiać ziarno prawd wedyjskich na gotowej na nie ziemi Ameryki. Wkrótce odkrył, że Biuro Wykładów go wyzyskuje. Co więcej, nie spodobał mu się sposób w jaki go reklamowano. Traktowano go tak, jakby był główną atrakcją cyrku. Plakat reklamowy zawierał jego portret z napisem głoszącym jego główne cnoty: „Mówca z Boskiego Prawa; Modelowy przedstawiciel swojej rasy; Doskonały mistrz Języka Angielskiego; Sensacja Światowego Parlamentu”. Opisano także jego fizyczną aparycję, wzrost, kolor skóry i ubranie. Swami poczuł się zniesmaczony traktowaniem jakby był opatentowanym lekarstwem albo słoniem na wystawie. Zerwał więc związek z biurem i sam przygotował własne wykłady. Przyjmował zaproszenia od kościołów, klubów i prywatnych zgromadzeń i podróżował intensywnie przez wschodnie i środkowo–zachodnie stany Ameryki, wygłaszając od dwunastu do czternastu wykładów tygodniowo.
Ludzie przybywali setkami i tysiącami. A z jaką różnorodną publicznością musiał się spotykać! Przybywali na jego spotkanie profesorowie z uniwersytetów, kobiety szlachetnie urodzone, poszukiwacze prawdy i wielbiciele Boga z dziecinną wiarą. Mieszali się z nimi szarlatani, poszukiwacze ciekawostek, próżniacy i włóczędzy. Nie jest prawdą, że wszędzie spotykał się z korzystnymi warunkami. Leon Landsberg, jeden z amerykańskich uczniów Swami, opisał w ten sposób udręki Wiwekanandy z tamtych dni:
Amerykanie to otwarty naród. Dlatego kraj ten jest siedliskiem wszelkiego rodzaju religijnych i niereligijnych potworności. Nie ma teorii tak absurdalnej, doktryny tak irracjonalnej, twierdzeń tak ekstrawaganckich, oszustwa tak przejrzystego, które nie mogłyby znaleźć swoich licznych wyznawców i podatnego rynku. Aby zaspokoić to pragnienie, aby nakarmić łatwowierność ludzi, rodzą się setki społeczności i sekt dla zbawienia świata, a także po to, aby umożliwić prorokom zbiórkę opłat inicjacyjnych od 25 do 100 dolarów. Hobgobliny, duchy, mahatmowie i nowi prorocy pojawiali się każdego dnia. W tym zamęcie religijnych dziwaków pojawił się Swami, aby nauczać wzniosłej religii Wed, głębokiej filozofii wedanty i wzniosłej mądrości starożytnych ryszich. Najbardziej niesprzyjające środowisko dla takiego zadania!
Swami spotkał się z różnego rodzaju przeszkodami. Opozycja fanatycznych chrześcijańskich misjonarzy była oczywiście jedną z nich. Obiecywali mu pomoc, gdyby tylko głosił ich wersję chrześcijaństwa. Kiedy Swami odmówił, rozpowiadali różne nieprzyzwoite historie o nim, a nawet udało im się przekonać niektórych Amerykanów, którzy wcześniej zaprosili go w gościnę, aby odwołali zaproszenia. Ale Wiwekananda nadal głosił religię miłości, wyrzeczenia i prawdy tak, jak nauczał Chrystus i okazując mu najwyższą cześć jako Zbawicielowi ludzkości. Jakże ważne były jego słowa: „Dobrze jest urodzić się w kościele, ale strasznie jest tam umrzeć!” Nie trzeba dodawać, że pod pojęciem kościół miał na myśli wszystkie zorganizowane instytucje religijne. Tak jak piorun uderzył w słuchaczy, gdy pewnego dnia wykrzyknął: „Chrystus, Budda i Kryszna są tylko falami w Oceanie Nieskończonej Świadomości którym jestem!”
Byli też przywódcy zepsutych, samolubnych i oszukańczych organizacji, którzy próbowali nakłonić Swami do przyjęcia ich sprawy, najpierw przez obietnice wsparcia, a następnie przez groźby zranienia go, gdyby odmówił sprzymierzenia się z nimi. Ale nie można go było kupić ani wystraszyć – „trafiła kosa na kamień”, jak mówi polskie przysłowie. Dla wszystkich tych propozycji jego jedyna odpowiedź brzmiała: „Jestem za Prawdą. Prawda nigdy nie sprzymierzy się z fałszem. Nawet jeśli cały świat będzie przeciwko mnie, Prawda na końcu musi zwyciężyć.”
Ale bardziej potężni wrogowie, z którymi musiał się zmierzyć, byli wśród tak zwanych wolnomyślicieli, obejmujących ateistów, materialistów, agnostyków, racjonalistów i innych podobnych typów, którzy sprzeciwiali się wszystkiemu co związane było z Bogiem lub religią. Myśląc, że łatwo zniszczą jego starożytną wiarę argumentami zaczerpniętymi z zachodniej filozofii i nauki, zorganizowali spotkanie w Nowym Jorku i zaprosili Swami do przedstawienia swoich poglądów.
„Nigdy nie zapomnę tego pamiętnego wieczoru” napisał pewien amerykański uczeń”, gdy Swami pojawił się w pojedynkę by stawić czoła siłom materializmu, uzbrojonym w najcięższą zbroję prawa i rozum, i logikę, i zdrowy rozsądek, w materię i siłę, i dziedziczność, i w cały asortyment zwrotów obliczonych na wzbudzenie podziwu i przerażenie ignorantów. Wyobraźcie sobie ich zdziwienie, gdy okazało się, że nie tylko nie jest onieśmielony tymi wielkimi słowami, ale gdy udowodnił, że jest mistrzem w posługiwaniu się ich własną bronią i znał wszelkie argumenty materializmu tak samo jak i filozofów Adwaity. Pokazał im, że ich bardzo zachwalana zachodnia nauka nie potrafiła udzielić odpowiedzi na najważniejsze pytania dotyczące życia i istnienia, że ich niezmienne prawa, o których tak dużo mówili, nie istniały nigdzie poza ludzkim umysłem, że sama idea materii była metafizycznym konceptem i że to na tej bardzo pogardzanej metafizyce spoczywały ostatecznie same podstawy ich materializmu. Z nieodpartą logiką udowodnił, że ich wiedza okazała się błędna, nie przez porównanie z tym, co było prawdą, ale przez same prawa, od których zależała u swej własnej podstawy; to czyste rozumowanie musiało przyznać się do własnych ograniczeń i wskazać coś poza rozumowaniem; i że racjonalizm, kiedy trzyma się go bezwzględnie, musi ostatecznie doprowadzić nas do czegoś, co jest ponad materią, ponad mocą, ponad zmysłem, ponad myślą, a nawet świadomością i czego wszystkie te są jedynie przejawami.”
W wyniku jego wyjaśnień dotyczących ograniczeń nauki, wielu ludzi z grupy wolnomyślicieli przyszło na spotkanie ze Swami następnego dnia i wysłuchało jego podnoszących na duchu wypowiedzi na temat Boga i religii.
Cóż za trudną pracą dla Swami Wiwekananda było usuwanie ignorancji, przesądów i wypaczonych idei dotyczących religii w ogóle, a Hinduizmu w szczególności! Nic dziwnego, że czasami czuł się przygnębiony. W jednym z tych nastrojów napisał z Detroit, 15 marca 1894, do sióstr Hale w Chicago:
„Ale nie wiem – w swym sercu stałem się bardzo smutny od kiedy tu jestem. Nie wiem dlaczego. Jestem zmęczony wykładaniem i tymi wszystkimi nonsensami. To mieszanie się z setkami ludzkich zwierząt, mężczyzn i kobiet, wzburzyło mnie. Powiem wam co jest w moim guście. Nie umiem pisać – nie mogę mówić – ale potrafię myśleć głęboko, a kiedy jestem rozgrzany, mogę mówić ogniem. Ale powinno to być do kilku wybranych – bardzo niewielu wybranych. I niech oni niosą i zasiewają moje pomysły, jeśli chcą – nie ja. Jest to sprawiedliwy podział pracy. Ten sam człowiek nigdy nie osiągnął powodzenia w myśleniu i rozrzucaniu swoich myśli dookoła. Takie myśli nie są warte ani grosza… W rzeczywistości wcale nie jestem „cykloniczny” – jestem od tego daleki. Tego czego chcę, nie ma tutaj – nie mogę już dłużej znosić tej cyklonowej atmosfery. Spokojna, chłodna, miła, głęboka, przenikliwa, niezależna, poszukująca myśl – kilka szlachetnych czystych luster, które odbiją ją z powrotem, złapią ją, aż wszystkie z nich zagrają zgodnie. Niech inni rzucają ją do świata zewnętrznego, jeśli tak ma być. To jest droga do doskonałości – do bycia doskonałym, do udoskonalenia kilku mężczyzn i kobiet. Mój pomysł na czynienie dobra polega na tym, aby rozwinąć kilku gigantów i nie rozsiewać pereł świniom i tracić czas, oddech i energię. … Cóż, nie dbam już o wykłady. To zbyt obrzydliwe, by dostosować mnie do czyjejkolwiek lub jakiejkolwiek publiczności.”
Swami Wiwekananda miał dość tego, co nazwał „nonsensem życia publicznego i blazonowania gazet”.
Swami miał szczerych wielbicieli i adoratorów wśród Amerykanów, którzy dbali o jego wygody, dawali mu pieniądze gdy ich mu brakowało i postępowali zgodnie z jego instrukcjami. Był szczególnie wdzięczny Amerykankom i napisał wiele listów do swoich przyjaciół w Indiach, wielce wychwalając ich cnoty.
W jednym z listów napisał:
„Nigdzie na świecie kobiety nie są takie jak w tym kraju. Tak czyste, niezależne, samodzielne i życzliwe! To kobiety są życiem i duszą tego kraju. Cała nauka i kultura koncentrują się w nich.”
W innym liście:
„[Amerykanie] patrzą z szacunkiem na kobiety, które odgrywają najbardziej znaczącą rolę w ich życiu. Tutaj ta forma kultu osiągnęła swoją doskonałość – to tak po krótce. Odchodzę prawie od zmysłów aby zobaczyć kobiety z tego kraju. One są Lakszmi, Boginią Szczęścia w pięknie, a Saraswati, Boginią Nauki w cnotach – są Boską Matką inkarnowaną. Jeśli uda mi się zgromadzić tysiąc takich Madonn – inkarnacji Boskiej Matki – w naszym kraju zanim umrę, umrę w pokoju. Wtedy tylko nasi rodacy staną się godni swego imienia.”
Być może jego podziw osiągnął najwyższy ton w liście do Maharadży z Khetri, który napisał w 1894 roku:
„Amerykańskie kobiety! Sto osób nie wystarczyłoby, by spłacić wam mój głęboki dług wdzięczności! W ubiegłym roku przybyłem do tego kraju, wędrowny kaznodzieja z dalekiego kraju, bez imienia, sławy, bogactwa lub edukacji by mnie polecać – bez przyjaciół, bezradny, prawie w stanie nędzy; Amerykanki zaprzyjaźniły się ze mną, dawały schronienie i jedzenie, zabierały mnie do swoich domów i traktowały mnie jak własnego syna, własnego brata. Były przy mnie jak moi przyjaciele nawet wtedy, gdy ich kapłani próbowali przekonać je, by porzuciły „niebezpiecznego poganina” – nawet wtedy, gdy dzień po dniu, ich najlepsi przyjaciele mówili im, by nie stały przy tym „nieznanym cudzoziemcu, być może o niebezpiecznym charakterze.” Ale one są lepszymi sędziami charakteru i duszy – bo to czyste lustro przyciąga odbicie.
I ile pięknych domów widziałem, ile matek, których czystość charakteru, bezinteresowna miłość do swoich dzieci są nie do opisania, ile córek i czystych dziewcząt, „czystych jak sopel w świątyni Diany” – i tyleż kultury, edukacji i duchowości w najwyższym sensie! Czy zatem Ameryka jest pełna tylko bezskrzydłych aniołów w kształcie kobiet? Wszędzie są dobrzy i źli, to prawda – ale naród nie może być osądzany przez pryzmat swoich słabeuszów zwanych niegodziwcami, ponieważ są tylko chwastami, które pozostają w tyle, ale przez dobrych, szlachetnych i czystych, którzy wskazują, że narodowy prąd życia płynie czysto i energicznie.”
I jak gorzko czuł się Swami, gdy przypomniał sobie smutną sytuację kobiet w Indiach! Szczególnie przypomniał sobie tragiczne okoliczności, w których jedna z jego sióstr popełniła samobójstwo. Często myślał, że nędza Indii była w dużej mierze wynikiem złego traktowania Hindusów wobec ich kobiet. Część pieniędzy zarobionych przez jego wykłady została wysłana na fundację dla hinduskich wdów w Baranagore. On także wpadł na pomysł wysłania do Indii nauczycielek z Zachodu dla intelektualnej regeneracji hinduskich kobiet.
Swami Wiwekananda wykazał wielki szacunek dla podstaw kultury amerykańskiej. Studiował politykę gospodarczą kraju, organizacje przemysłowe, publiczne nauczanie, a także muzea i galerie sztuki i entuzjastycznie pisał o nich do Indii. Wysoko cenił postęp nauki, higieny, instytucji i pracy socjalnej. Zdał sobie sprawę, że takie szlachetne koncepcje, jak boskość duszy i braterstwo ludzi były tylko teoriami akademickimi w dzisiejszych Indiach, podczas gdy Ameryka pokazała jak zastosować je w życiu. Czuł się oburzony, gdy porównał hojność i liberalność bogatych ludzi Ameryki w sprawie służby społecznej z apatią Hindusów jeśli chodzi o ich własny naród.
„Żadna religia na ziemi”, pisał ze złością, „nie głosi godności ludzkości w tak wysokim stopniu jak hinduizm i żadna religia na ziemi nie stąpa po karkach biednych i poniżonych w takim stylu jak hinduizm. To nie religia jest winna, ale Faryzeusze i Saduceusze”.
Jakże przejmujące musiały być jego uczucia, gdy przypomniał sobie o nieprawościach systemu kastowego! „Zagłada Indii została przypieczętowana”, pisał, „tego samego dnia, kiedy wymyślili słowo „mlećcza” i przestali żyć w komunii z innymi”. Kiedy zobaczył w Nowym Jorku milionerkę siedzącą obok murzynki z koszem prania na kolanie, był pod wielkim wrażeniem demokratycznego ducha Amerykanów. Chciał w Indiach „organizacji, która nauczy Hindusów wzajemnej pomocy i docenienia” na wzór Zachodnich demokracji.
Nieustannie pisał do swych indyjskich wielbicieli o odnowieniu mas. W liście z 1894 roku pisał:
„Niech każdy z nas modli się w dzień i w nocy za uciskane miliony ludzi w Indiach, którzy głodują przez biedę, kapłaństwo i tyranię – módlcie się za nich dzień i noc. Zależy mi bardziej na głoszeniu religii dla nich niż dla ludzi z wyżyn i bogatych. Nie jestem metafizykiem, filozofem, ani świętym. Ale jestem biedny, kocham biednych… Kto w Indiach troszczy się o trzysta milionów mężczyzn i kobiet zatopionych na zawsze w ubóstwie i ignorancji? Gdzie jest wyjście? Kto się o nich troszczy? Niech ci ludzie będą waszym Bogiem – pomyślcie o nich, pracujcie dla nich, módlcie się za nich nieustannie – Bóg wskaże wam drogę. Tego nazywam mahatmą, szlachetną duszą, którego serce krwawi dla biednych; w przeciwnym razie jest duratmą, niegodziwą duszą… Dopóki miliony żyją w głodzie i ignorancji, uważam za zdrajcę każdego człowieka, który, wykształcony na ich koszt, nie zwraca na nich najmniejszej uwagi… Jesteśmy biedni, moi bracia, jesteśmy nikim, ale tacy zawsze byli narzędziami Najwyższego.”
Nigdy nie zapomniał, pośród pociech i luksusów Ameryki, nawet gdy był niesiony na skrzydłach triumfu z jednego miasta do drugiego, o cierpieniu indyjskich mas, których niedoli był świadkiem wędrując jako nieznany mnich z Himalajów do Przylądka Komorin. Dobrobyt nowego kontynentu wzbudził w jego duszy głębsze współczucie dla jego własnego ludu. Na własne oczy widział, co mogą osiągnąć ludzkie wysiłki, inteligencja i żarliwość w kwestii usunięcia ze społeczeństwa ubóstwa, przesądów, nędzy, chorób i innych utrudnień w życiu człowieka. W dniu 20 sierpnia 1893 roku napisał, aby zaszczepić odwagę w przygnębionych sercach jego wielbicieli w Indiach:
„Przepasajcie swe lędźwie, moi chłopcy! Jestem do tego powołany przez Boga… Nadzieja leży w was – w cichych, pokornych ale wiernych. Czujcie współczucie dla cierpiących i szukajcie pomocy – ona nadejdzie. Podróżowałem dwanaście lat z tym ciężarem w sercu i tym pomysłem w mojej głowie. Szedłem od drzwi do drzwi tak zwanych „bogatych i wielkich”. Z krwawiącym sercem przekroczyłem połowę świata do tego dziwnego kraju, szukając pomocy. Bóg jest wielki. Wiem, że mi pomoże. Mogę zginąć z zimna i głodu na tej ziemi, ale przekazuję wam, młodym ludziom, tę sympatię, tę walkę o biednych, ignorantów, uciskanych… Padnijcie przed Nim na twarz i uczyńcie wielką ofiarę, ofiarę całego życia dla nich, do których On przychodzi od czasu do czasu, których On kocha ponad wszystkich, biednych, poniżonych i uciskanych. Ślubujcie więc poświęcić całe swoje życie sprawie tych trzystu milionów, upadających w dół każdego dnia. Chwała Panu! Odniesiemy sukces. Setki upadną w tej walce – setki będą gotowe do podjęcia tej walki. Wiara – sympatia, ognista wiara i ognista sympatia! Życie jest niczym, śmierć jest niczym – głód niczym, zimno niczym. Maszerujmy, Bóg jest naszym generałem. Nie oglądajcie się za siebie, aby zobaczyć, kto upada – naprzód – naprzód!”
Swami Wiwekananda był całkowicie przekonany dzięki swej głębokiej znajomości narodu indyjskiego, że prąd życia narodu, daleki od wymarcia, był tylko zanurzony pod ciężarem ignorancji i biedy. Indie nadal produkowały wielkich świętych, których przesłanie o Duchu było bardzo potrzebne światu Zachodniemu. Ale cenne klejnoty duchowości odkryte przez nich były schowane, przy braku pudełka z biżuterią – w kupie brudu. Zachód stworzył szkatułkę na klejnoty w postaci zdrowego społeczeństwa, ale nie miał klejnotów. Co więcej, zrozumienie, że materialistyczna kultura zawierała w sobie ziarno własnego zniszczenia, nie zajęło mu dużo czasu. Raz za razem ostrzegał Zachód przed zbliżającym się niebezpieczeństwem. Jasna poświata na zachodnim horyzoncie może nie być zapowiedzią nowego świtu; mogą to być równie dobrze czerwone płomienie wielkiego stosu pogrzebowego. Świat zachodni został uwięziony w labiryncie jego nieprzerwanej działalności – niekończącego się ruchu bez żadnego celu. Pragnienie materialnych pociech, bez wyższego duchowego celu i poczucia powszechnej sympatii, może rozgorzeć wśród narodów Zachodu w zazdrość i nienawiść, co w końcu sprowadzi na nie własne zniszczenie.
Swami Wiwekananda był miłośnikiem ludzkości. Człowiek jest najwyższym przejawieniem Boga, a ten Bóg został na różne sposoby ukrzyżowany na Wschodzie i Zachodzie. Tak więc miał podwójną misję do wykonania w Ameryce. Chciał uzyskać od Amerykanów pieniądze, wiedzę naukową i pomoc techniczną w celu regeneracji indyjskich mas, a następnie przekazać Amerykanom wiedzę o Odwiecznym Duchu, aby nadać ich materialnemu postępowi znaczenie. Żadna fałszywa duma nie mogła przeszkodzić mu w nauczeniu się od Ameryki wielu cech jej społecznej wyższości; wezwał także Amerykanów, aby nie dopuszczali rasowej arogancji, która mogłaby uniemożliwić im przyjęcie daru duchowości z Indii. Dzięki tej polityce akceptacji i wzajemnego szacunku marzył o stworzeniu zdrowego ludzkiego społeczeństwa dla ostatecznego dobrobytu ludzkiego ciała i duszy.
W ciągu roku po Parlamencie Religii Swami poświęcił się spotkaniom na rozległym obszarze rozciągającym się od Missisipi po Atlantyk. W Detroit spędził sześć tygodni, najpierw jako gość pani John Bagley, wdowy po byłym gubernatorze Michigan, a następnie wdowy po Thomasie W. Palmer, przewodniczącym Komisji ds. Targów Światowych, byłego senatora Stanów Zjednoczonych i amerykańskiego ministra w Hiszpanii. Pani Bagley mówiła o obecności Swami w jej domu jako o „nieustannym błogosławieństwie”. To w Detroit panna Greenstidel po raz pierwszy usłyszała jak przemawia. Później stała się, pod imieniem siostra Christine, jedną z najbardziej oddanych uczennic Swami i współpracowniczką siostry Niwedity w jej pracy w Kalkucie na rzecz postępu edukacyjnego indyjskich kobiet.
Po Detroit podzielił swój czas między Chicago, Nowym Jorkiem i Bostonem, a latem 1894 roku, za zaproszeniem, odbył kilka spotkań w czasie „Humanitarnej Konferencji” w Greenacre w stanie Massachusetts. W konferencji uczestniczyli chrześcijańscy naukowcy, spirytyści, uzdrowiciele wiary i grupy reprezentujące podobne poglądy. Swami w liście do sióstr Hale z Chicago napisał 31 lipca 1894 r. ze swym zwykłym poczuciem humoru o ludziach, którzy uczestniczyli w spotkaniach:
„Żywo spędzają czas i czasami przez cały dzień wszyscy noszą to, co nazywacie swoim naukowym strojem. Mają wykłady prawie codziennie. Jest tu jeden pan Colville z Bostonu. Mówi codziennie, jak to się mówi, pod kontrolą ducha. Redaktor Universal Truth z najwyższego piętra Jimmy Millsa osiedliła się tutaj. Prowadzi nabożeństwa i daje lekcje, aby leczyć wszelkiego rodzaju choroby i spodziewam się, że wkrótce będą przywracać wzrok niewidomym itd., itd. Ogólnie to dziwne zgromadzenie. Nie interesują się zbytnio prawami społecznymi i są całkiem wolni i szczęśliwi …
Jest tu pan Wood z Bostonu, który jest jednym z wielkich przedstawicieli twojej sekty. Ale sprzeciwia się przynależności do sekty pani Whirlpool. Dlatego nazywa siebie mentalnym uzdrowicielem metafizycznym, chemicznym, fizyczno–religijnym, i co to to nie on, itp.
Wczoraj był potężny cyklon, który dobrze „potraktował” namioty. Wielki namiot, pod którym odbywały się wykłady, pod wpływem kuracji rozwinął się tak bardzo duchowo, że całkowicie zniknął z oczu śmiertelników, a około dwustu krzeseł tańczyło po terenie w duchowej ekstazie. Pani Figs z Mills Company prowadzi zajęcia każdego ranka i pani Mills skacze po całym miejscu. Wszyscy są w świetnych nastrojach. Szczególnie cieszę się z powodu Cory, ponieważ zeszłej zimy wiele wycierpiała i odrobina wesołości dobrze jej zrobi. Byłybyście zdumione wolnością, jaką cieszą się w obozach, ale to bardzo dobrzy i czyści ludzie — trochę nieobliczalni, to wszystko.”
Co się tyczy jego własnej pracy w Greenacre, Swami napisał w tym samym liście:
Którejś nocy wszyscy ludzie z obozu poszli spać pod sosną, pod którą siedzę każdego ranka a la w Indiach i rozmawiam z nimi. Oczywiście poszedłem z nimi i spędziliśmy miłą noc pod gwiazdami, śpiąc na kolanach Matki Ziemi i cieszyłem się tym wszystkim. Nie mogę ci opisać wspaniałości tej nocy — po roku brutalnego życia, które prowadziłem, spać na ziemi, medytować pod drzewem w lesie! Ludzie w gospodzie są mniej lub bardziej zamożni, a ludzie w obozie to zdrowi, młodzi, szczerzy i święci mężczyźni i kobiety. Uczę ich wszystkich Śiwoham, Śiwoham – „Jestem Śiwą, jestem Śiwą” – i wszyscy to powtarzają, niewinni i czyści, jakkolwiek są odważni ponad wszelkie granice, a ja jestem tak szczęśliwy i uwielbiony.
Drugiej nocy wszyscy ludzie z obozu poszli spać pod drzewem sosnowym, pod którym codziennie rano siedziałem jak w Indiach i rozmawiałem z nimi. Oczywiście poszedłem z nimi i spędziliśmy miłą noc pod gwiazdami, śpiąc na kolanach Matki Ziemi i cieszyłem się każdą chwilą. Nie mogę opisać wam tej nocy chwały – po roku brutalnego życia, które prowadziłem, spać na ziemi, medytować pod drzewem w lesie! Ludzie z zajazdu są mniej lub bardziej zamożni, a ludzie z obozu są zdrowi, młodzi, szczerzy i święci mężczyźni i kobiety. Uczę ich wszystkich Śiwoham, Śiwoham – „Jestem Śiwa, jestem Śiwa” – i oni wszyscy powtarzają to, niewinni i czyści, i dzielni ponad wszelkie granice, a ja jestem tak szczęśliwy i uwielbiony.
Dzięki Bogu, że czyni mnie ubogim! Dzięki Bogu, że uczynił te dzieci w namiotach biednymi! Kolesie i koleżanki są w hotelu, ale żelazne nerwy, dusze z potrójnej stali i duchy ognia są w obozie. Gdybyście widziały ich wczoraj, kiedy deszcz padał potokami, a cyklon obalał wszystko – trzymali się lin namiotowych, aby ich wiatr nie porwał, i stojąc w majestacie ich dusz, tych odważnych – poczułybyście się dobrze w sercu. Przeszedłbym sto mil, żeby zobaczyć podobnych do nich ludzi. Panie, pobłogosław ich! …
Ani przez chwilę, nigdy się o mnie nie martwcie. Będę pod opieką, a jeśli nie, to będę wiedział, że nadszedł mój czas – i odejdę… Teraz dobre sny, dobre myśli dla was. Jesteście dobre i szlachetne. Zamiast materializować ducha, tj. przeciągać duchowe do materialnego planu, tak jak czynią ci kolesie, przekształcajcie materię w ducha – każdego dnia łapcie przynajmniej przebłysk świata nieskończonego piękna, pokoju i czystości, świata duchowego i spróbujcie żyć w nim dniem i nocą. Nie szukajcie, nie dotykaj palcami stóp, niczego, co jest niesamowite. Niech wasze dusze wznoszą się dniem i nocą jak nieprzerwany sznur do stóp Ukochanego, którego tron jest w waszym własnym sercu, a reszta niech sama się sobą zajmie, czyli ciało i wszystko inne. Życie jest złudnym, ruchomym snem; młodość i piękno znikają. Mówcie dzień i noc: „Ty jesteś moim ojcem, moją matką, moim mężem, moją miłością, moim Panem, moim Bogiem – chcę tylko Ciebie, tylko Ciebie, tylko Ciebie. Ty we mnie, Ja w Tobie – jestem Tobą, Ty jesteś mną”. Bogactwo odchodzi, piękno znika, życie przemija, moce przemijają – ale Bóg trwa na wieki, miłość trwa na wieki. Jeśli istnieje chwała w utrzymywaniu maszyny w dobrym stanie, bardziej chwalebne jest powstrzymanie duszy od cierpienia wraz z ciałem. To jest jedyna demonstracja waszego bycia „nieistotnym” – przez pozostawienie materii w spokoju.
Trzymajcie się Boga. Kogo obchodzi co przychodzi, w ciele czy gdziekolwiek indziej? Poprzez terror zła powiedz: „Mój Bóg, moja Miłość!” Przez męki śmierci powiedz: „Mój Bóg, moja Miłość!” Przez całe zło pod słońcem powiedz: „Mój Bóg, moja Miłość! Ty jesteś tutaj, widzę Ciebie. Ty jesteś ze mną, czuję Ciebie. Jestem Twoją, weź mnie. Nie należę do świata lecz do Ciebie – nie zostawiaj mnie”. Nie idźcie po szklane paciorki, zostawiając kopalnię diamentów. To życie jest wielką szansą. Co! Poszukujecie przyjemności tego świata? Bóg jest źródłem wszelkiej błogości. Szukajcie najwyższego, dążcie do najwyższego, a osiągniecie najwyższego.”
W Greenacre Swami został przyjacielem dr Lewisa G. Janesa, dyrektora Szkoły Porównawczych Religii zorganizowanej przez Greenacre Conference i Prezydenta Brooklyńskiego Stowarzyszenia Etycznego. Następnej jesieni wykładał w Baltimore i Waszyngtonie.
Podczas wizyty Swami w Nowym Jorku był gościem przyjaciół, głównie bogatych dam z metropolii. Nie rozpoczął jeszcze żadnej poważnej pracy. Wkrótce zaczął odczuwać pewien rodzaj ograniczenia w swych ruchach. Bardzo niewielu z jego bogatych przyjaciół rozumiało prawdziwą doniosłość jego przesłania; byli zainteresowani nim jako nowością z Indii. Również dla nich był człowiekiem chwili. Chcieli, aby zadawał się tylko z ekskluzywnym stowarzyszeniem „właściwych ludzi”. Denerwował się pod ich dominacją i pewnego dnia zawołał: „Śiwa! Śiwa! Czy kiedykolwiek było tak, że bogaci uczynili wielkie dzieło? To mózg i serce tworzą, a nie portfel.” Chciał wyrwać się spod ich władzy i poświęcić się szkoleniu poważnych uczniów w życiu duchowym. Miał dość publicznych wykładów; teraz zapragnął po cichu kształtować charaktery jednostek. Nie mógł już dłużej znosić jarzma pieniędzy i wszystkich kłopotów, które się z nim wiązały. Chciał żyć prosto i swobodnie, jak święci mężowie w Indiach. Wkrótce nadarzyła się okazja.
Dr Lewis Janes zaprosił Swami do wygłoszenia serii wykładów na temat religii hinduskiej przed Brooklyn Ethical Association. Wieczorem 31 grudnia 1894 roku wygłosił swój pierwszy wykład i zgodnie z raportem Brooklyn Standard entuzjastyczna publiczność, składająca się z lekarzy, prawników, sędziów i nauczycieli, była oczarowana jego elokwentną obroną religii Indii . Wszyscy uznali, że Wiwekananda był nawet większy niż jego sława. Pod koniec spotkania uporczywie domagali się regularnych zajęć na Brooklynie, na co Swami się zgodził. Odbyła się seria spotkań treningowych i wygłoszono kilka publicznych wykładów w Pouch Mansion, gdzie odbywały się spotkania Stowarzyszenia Etycznego. Wykłady te stanowiły początek stałej pracy w Ameryce, której potajemnie pragnął Swami.
Niedługo potem kilku biednych, ale gorliwych studentów wynajęło Swami nieumeblowane pokoje w biednej dzielnicy Nowego Jorku. Mieszkał w jednym z nich. Do wykładów i zajęć używano zwykłego pokoju na drugim piętrze pensjonatu. Swami podczas prowadzenia zebrań siedział na podłodze, podczas gdy coraz liczniejsi słuchacze siedzieli najlepiej jak potrafili, wykorzystując marmurową komodę, podłokietniki sofy, a nawet umywalkę narożną. Drzwi pozostały otwarte, a ludzie, którzy się nie zmieścili wypełnili hol i usiedli na schodach. Swami, jak typowy nauczyciel religijny w Indiach, czuł się w swoim żywiole. Uczniowie, zapominając o wszystkich niedogodnościach, łapali każde słowo wypowiedziane z głębokich osobistych doświadczeń nauczyciela lub z jego szerokiego zakresu wiedzy.
Wykłady, udzielane codziennie rano i kilka wieczorów w tygodniu, były bezpłatne. Czynsz został opłacony przez dobrowolne subskrypcje studentów, a brakującą sumę zapłacił sam Swami, pieniędzmi, które zarobił dając świeckie wykłady na temat Indii. Wkrótce miejsce spotkania musiało zostać przeniesione na dół, aby zająć całe piętro z salonem.
Zaczął szkolić kilku wybranych uczniów w dźńana-jodze, aby oczyścić ich intelekt w odniesieniu do subtelnych prawd Wedanty, a także w radźa-jodze, aby nauczyć ich samokontroli, koncentracji i medytacji. Był głęboko szczęśliwy z wyniku swojej skoncentrowanej pracy. Nakazywał tym uczniom ścisłe przestrzeganie zasad dotyczących jedzenia, wybierając tylko te najprostsze. Podkreślono konieczność czystości i ostrzeżono ich przed mocami psychicznymi i okultystycznymi. W tym samym czasie poszerzył ich horyzonty myślowe dzięki naukom wedyjskiej uniwersalności. Codziennie medytował z poważnymi uczniami. Często tracił wszelką świadomość cielesną i podobnie jak Śri Ramakryszna, musiał zostać sprowadzany do świadomości tego świata poprzez powtarzanie pewnych świętych słów, których nauczył swoich uczniów. Około czerwca 1895 roku Swami Wiwekananda zakończył pisanie słynnej książki Radźa Joga, która przyciągnęła uwagę filozofa z Harvardu, Williama Jamesa, a później wzbudziła entuzjazm Tołstoja. Książka jest tłumaczeniem aforyzmów Jogi Patańdźali, z dodanymi przez Swami własnymi wyjaśnieniami; rozważane przez niego wstępne rozdziały są szczególnie pouczające. Patańdźali objaśnił przez te aforyzmy filozofię jogi, której głównym celem jest wskazanie drogi osiągnięcia przez duszę wolności z niewoli materii. Omówiono różne metody koncentracji. Książka dobrze służyła dwóm celom. Po pierwsze, Swami wykazał, że doświadczenia religijne mogą stać na równi z prawdami naukowymi, opierając się na eksperymentach, obserwacjach i weryfikacji. Dlatego prawdziwe duchowe doświadczenia nie mogą być dogmatycznie odrzucane jako brak racjonalnych dowodów. Po drugie, Swami wytłumaczył przejrzyście różne dyscypliny koncentracji, ostrzegając jednak, że nie należy ich wykonywać bez pomocy wykwalifikowanego nauczyciela.
Panna S. Ellen Waldo z Brooklynu, uczennica Swami, była jego sekretarką. Tak opisała sposób, w jaki podyktował książkę:
„Dostarczając swoje komentarze na temat aforyzmów, pozostawił mnie czekając, kiedy wszedł w głębokie stany medytacji lub kontemplacji własnej, aby wyłonić się z niech z jakąś świetlistą interpretacją. Zawsze musiałam trzymać pióro zanurzone w tuszu. Mógł być pochłonięty przez długie okresy czasu, a potem nagle jego milczenie zostanie przerwane przez jakąś gorliwą ekspresję lub jakieś długie, celowe nauczanie.”
W połowie roku 1895 Swami był całkowicie wyczerpany. Liczne zajęcia i wykłady, prywatne lekcje, rosnąca korespondencja i pisanie Radźa-Jogi zmęczyły go zarówno fizycznie jak i psychicznie. Szerzenie przesłania Hinduizmu w obcej krainie i jednoczesne kształtowanie życia jednostek zgodnie z najwyższym ideałem wyrzeczenia było zadaniem herkulesowym.. Poza tym były kłopoty ze strony gorliwych, ale mających dobre intencje przyjaciół, zwłaszcza kobiet. Niektórzy sugerowali, że powinien brać lekcje wymowy, niektórzy zachęcali go do modnego ubierania się, aby wpływać na społeczeństwo, inni upominali go, by nie mieszał się z różnymi ludźmi. Z czasem oburzy się i powie: „Dlaczego miałbym być związany tymi wszystkimi nonsensami? Jestem mnichem, który zrozumiał próżność wszystkich ziemskich bzdur! Nie mam czasu, żeby douczać się manier. Nie mogę znaleźć czasu na przekazanie mojej wiadomości. Zrobię to według własnej mody. Czy mam zostać wciągnięty w wąskie granice waszego konwencjonalnego życia? Nigdy!” Ponownie napisał do wielbiciela: „Pragnę, och, tęsknię za szmatami, ogoloną głową, snem pod drzewami i pokarmem z żebrania”.
Swami potrzebował odpoczynku od ciężkiej pracy i przyjął zaproszenie swego oddanego przyjaciela Francisa H. Leggetta, aby przybył na letni obóz w Percy w New Hampshire i odpoczął w ciszy sosnowego lasu. W międzyczasie panna Elizabeth Dutcher, jedna z jego uczennic w Nowym Jorku, serdecznie zaprosiła Swami aby urlop spędził w jej letnim domku w Thousand Island Park nad rzeką Świętego Wawrzyńca. Swami z wdzięcznością przyjął oba zaproszenia.
O swoim życiu w obozie napisał do przyjaciela 7 czerwca 1895 roku: „Bycie tu na nowo przywraca mi życie. Wchodzę sam do lasu i czytam moją Gitę i jestem całkiem szczęśliwy.” Po krótkiej wizycie w Percy przyjechał w czerwcu do Thousand Island Park, gdzie spędził siedem tygodni. Okazało się to doniosłym okresem w jego życiu w świecie zachodnim. Kiedy uczniowie, którzy uczęszczali na zajęcia Swami Wiwekanandy w Nowym Jorku, usłyszeli propozycję panny Dutcher, byli ogromnie zadowoleni, ponieważ nie chcieli przerwy w lekcjach. Również Swami, po dwuletniej rozległej pracy w Ameryce, zaczął intensywnie kształtować życie duchowe poszczególnych uczniów i kształcić grupę, która miała kontynuować jego pracę w Ameryce w przyszłości. Napisał do jednego ze swoich przyjaciół, że zamierza wyprodukować „kilku joginów” z osób uczęszczających na spotkania. Chciał, aby tylko ci ludzie, którzy byli całkowicie szczerzy w swojej praktyce dyscyplin duchowych poszli za nim do Thousand Island Park i powiedział, że chętnie rozpozna ich jako swoich uczniów.
Zbiegiem okoliczności, zaledwie dwunastu uczniów było nauczanych przez niego podczas letnich rekolekcji, chociaż nie wszyscy byli tam przez całe siedem tygodni; dziesięć osób było największą liczbą obecnych w tym samym czasie. Dwójka, pani Marie Louise i pan Leon Landsberg zostali inicjowani w Thousand Island Park do życia klasztornego. Pierwszej, Francuzce z urodzenia ale naturalizowanej Amerykance, materialistce i socjalistce, nieustraszonej, postępowej kobiecej aktywistce robotniczej znanej prasie i trybuni, nadał imię Abhayananda. Ten drugi, rosyjski Żyd i członek personelu znanej nowojorskiej gazety, stał się znany jako Kripananda. Oboje złożyli śluby ubóstwa i czystości.
Pod wieloma względami pobyt w chacie panny Dutcher był idealny dla celu Swami. Tutaj, w tej intymnej grupie, ujawnił jasne błyski iluminacji, wzniosłe przejawy elokwencji i wylew najgłębszej mądrości. Całe doświadczenie przypominało dni w Dakszineśwar, kiedy Swami, jako młody Narendra, został wtajemniczony w sekrety życia duchowego u stóp swego Mistrza Ramakryszny.
Thousand Island Park, w pobliżu zachodniego krańca wyspy Wellesley, drugiej co do wielkości z tysiąca siedmiuset wysp w rzece Świętego Wawrzyńca, jest jednym z najbardziej malowniczych miejsc w Ameryce. Dobrze prosperująca wieś w drugiej połowie XIX wieku była w czasie wizyty Swami twierdzą ortodoksyjnego Chrześcijaństwa Metodystycznego. Miejscowe tabernakulum, w którym celebrowani kaznodzieje byli zapraszani do służby Bożej w niedzielne poranki, przyciągało ludzi z sąsiednich wysp. Ponieważ świecka działalność nie była dozwolona w szabat, odwiedzający przybyli do Thousand Island Park poprzedniego dnia i spędzili noc pod namiotami. W letnim kurorcie nie dopuszczano takich wulgaryzmów jak publiczne picie alkoholu, hazard lub tańce – reguła ta była nadal egzekwowana pół wieku później. Tylko ludzie o poważnym umyśle pojechali tam na wakacje.
Domek panny Dutcher był idealnie usytuowany na wzgórzu, które na północy i zachodzie opada w dół w kierunku rzeki. Górował nad wspaniałym widokiem wielu odległych wysp, miasta Clayton na kontynencie amerykańskim i kanadyjskich brzegów na północy. W nocy domy i hotele były jasno oświetlone chińskimi lampionami.
Panna Dutcher, artystka, zbudowała swoją chatkę dosłownie „na skale”, wokół niej leżały ogromne głazy. Otaczały ją skalne ogrody z jasnymi kwiatami. W tym czasie drzewa u podnóża wzgórza nie urosły wysoko; ludzie z wioski często odwiedzali ganek na piętrze, by podziwiać wspaniały widok rzeki.
Po zaproszeniu Swami, panna Dutcher, dodała nowe skrzydło do domku w celu zakwaterowania. Skrzydło, wysokie na trzy kondygnacje, stało na stromym zboczu skały, niczym wielka latarnia z oknami z trzech stron. Pokój na górze był oddzielony wyłącznie dla użytku Swami; najniższy pokój był zajęty przez studenta; pokój pomiędzy dużymi oknami i kilkoma drzwiami otwierającymi się w głównej części domu był używany jako sala wykładowa Swami. Panna Dutcher z rozmysłem dodała zewnętrzne schody do pokoju Swami, aby mógł wejść i wyjść bez bycia zauważonym przez innych.
Na zadaszonym ganku na piętrze rozciągającym się wzdłuż zachodniej strony domku, uczniowie spotykali się ze Swami na wieczorne rozmowy. Zajął tam miejsce z jednej strony, blisko drzwi swego pokoju i komunikował się ze swoimi uczniami, zarówno w milczeniu, jak i poprzez słowo mówione. Wieczorem domek był skąpany w doskonałej ciszy, z wyjątkiem szmeru owadów i szumu wiatru w liściach. Dom znajdował się jak gdyby wśród drzew, lekki wiatr zawsze łagodził letni upał. Centrum wioski było tylko pięć minut spacerem od domku, a jednak, ze względu na lasy wokół niego, nie można było zobaczyć ani jednego domu. Wiele wysp, które rzucały się w oczy nad rzeką, było widocznych w oddali, a zwłaszcza wieczorem wyglądało jak obraz. Blask zachodu słońca na rzece św. Wawrzyńca zapierał dech w piersiach swym pięknem, a księżyc w nocy odbijał się w lśniących wodach poniżej.
W tym idealnym odosobnieniu, „zapominając o świecie, przez świat zapomniani”, oddani uczniowie spędzili siedem tygodni ze swoim umiłowanym nauczycielem, słuchając jego słów mądrości i otrzymując jego ciche błogosławieństwo. Natychmiast po wieczornym posiłku zbierali się na ganku na piętrze. Wkrótce Swami wychodził ze swego pokoju i zajmował miejsce. Dwie godziny, a często znacznie dłużej spędzali razem. Pewnej nocy, gdy księżyc był już prawie w pełni, rozmawiał z nimi, aż słońce znalazło się poniżej zachodniego horyzontu, zarówno nauczyciel, jak i studenci nie zdawali sobie sprawy z upływu czasu. Przez te siedem tygodni Swami wkładał w pracę całe serce i nauczał jak natchniony. Panna Dutcher, jego gospodyni, była sumienną kobietą i zagorzałą metodystką. Kiedy Swami przybył do domu, zobaczył na ścianach swoich salonów zwoje z napisem „Witaj u Wiwekanandy”, pogrubioną czcionką. Ale kiedy zaczęło się nauczanie, panna Dutcher często czuła się udręczona rewolucyjnymi ideami Swami. Wszystkie jej ideały, jej wartości życia, jej koncepcje religii były, jak się wydawało, niszczone. Czasami nie pojawiała się przez dwa lub trzy dni. „Nie widzisz?” Swami powiedział. „To nie jest zwykła choroba. To reakcja ciała na chaos, który dzieje się w jej umyśle. Nie może tego znieść”.
Najbardziej brutalny atak przyszedł pewnego dnia po nieśmiałym proteście z jej strony przeciwko temu, co powiedział im w czasie zajęć. „Wyobrażenie obowiązku jest południowym słońcem nędzy, palącym samą duszę” – powiedział. „Czy to nie nasz obowiązek – ” zaczęła, ale nie dotarła dalej. On, wielka wolna dusza złamał od razu wszelkie granice w swym buncie przeciwko idei, że ktokolwiek miałby związać duszę człowieka. Panny Dutcher nie widziano przez kilka dni.
Odnosząc się do uczniów, którzy zgromadzili się wokół Swami, pewien wiejski sklepikarz powiedział do nowego przybysza, który zapytał o domek: „Tak, na wzgórzu mieszkają dziwni ludzie; wśród nich jest dżentelmen o cudzoziemskim wyglądzie. Młoda dziewczyna w wieku szesnastu lat, mieszkająca z rodziną u podnóża wzgórza, pewnego dnia wyraziła chęć porozmawiania ze Swami. „Nie zbliżaj się do niego” powiedziała surowo matka. „On jest poganinem”. Pan Tom Mitchell, stolarz, który pomógł odnowić dom dla Centrum Ramakryszna Wiwekananda w 1948 roku, a pierwotnie zbudował kwaterę Swami w 1895 roku, powiedział obecnemu pisarzowi, że przeczytał wykłady Swami z Chicago w gazetach na długo przed jego przyjazdem na wyspę.
Uczniowie chcieli początkowo żyć jako wspólnota bez służby, każdy wykonując swoją część pracy. Prawie nikt z nich nie był przyzwyczajony do prac domowych i stwierdzili, że jest to coś nieistotnego. Rezultat był zabawny; w miarę upływu czasu zagrażało to katastrofą. Kiedy napięcie stało się zbyt wielkie, Swami powiedział z największą słodyczą: „Dzisiaj dla was ugotuję”. W tym momencie Landsberg miał wypalić na bok: „Niech Bóg ma nas w opiece!” Tytułem wyjaśnień oświadczył, że w Nowym Jorku, gdy tylko Swami ugotował, on, Landsberg, miał duże zmartwienie, ponieważ oznaczało to, że potem każde naczynie w domu wymagało mycia. Po kilku dniach zatrudniono osobę z zewnętrz, która pomagała w pracach domowych.
Swami Wiwekananda rozpoczął swoje zajęcia w Thousand Island Park w środę, 19 czerwca. Nie wszyscy uczniowie przybyli. Ale jego serce było nastawione na pracę; więc zaczął od razu z trzema lub czterema, którzy z nim byli. Po krótkiej medytacji otworzył Ewangelię według świętego Jana z Biblii, mówiąc, że skoro wszyscy uczniowie byli Chrześcijanami, to właściwe było, aby zaczął od chrześcijańskich pism. W trakcie zajęć nauczał z Bhagawad Gity, Upaniszad, Sutr Wedanty, Bhakti Sutr Narady i innych pism hinduskich. Omawiał Wedantę w jej trzech aspektach: niedualizmu Śankary, wykwalifikowanego niedualizmu Ramanudźy i dualizmu Madhwy. Ponieważ subtelności Śankary wydawały się trudne dla uczniów, Ramanudźa pozostał ich ulubieńcem. Swami również obszernie mówił o Śri Ramakrysznie, o swoim codziennym życiu z Mistrzem i o swych zmaganiach z tendencją do niewiary i agnostycyzmu. Opowiadał historie z niewyczerpanego magazynu hinduskiej mitologii, aby zilustrować swe zawiłe myśli.
Powracającym tematem jego nauczania było urzeczywistnienie Boga. Zawsze powracał do jednego, podstawowego, istotnego punktu: „Znajdź Boga. Nie ma niczego ważniejszego.” Podkreślił moralność jako podstawę życia duchowego. Bez prawdy, bez powstrzymania krzywdzenia, wstrzemięźliwości, uczciwości, czystości i wyrzeczenia, jak powtarzał, nie może istnieć duchowość. Temat wstrzemięźliwości zawsze głęboko go poruszał. Chodząc w górę i w dół pokoju, coraz bardziej podekscytowany, zatrzymywał się przed kimś, jakby nikogo innego nie było. „Czy nie widzisz – mówił z zapałem – że istnieje powód, dla którego czystość jest wymagana we wszystkich zakonach klasztornych? Duchowi giganci powstają tylko wtedy, gdy przestrzega się ślubu czystości moralnej. Czy nie widzisz że musi być po temu powód? Istnieje związek między czystością a duchowością. Wyjaśnienie jest takie, że poprzez modlitwę i medytację święci przemieniali najbardziej żywotną moc w ciele w energię duchową. W Indiach jest to dobrze rozumiane i jogini robią to świadomie. Tak zmieniona siła nazywa się odźas i jest przechowywana w mózgu. Została ona podniesiona z najniższego ośrodka do najwyższego. „A ja, jeśli zostanę podniesiony, przyciągnę wszystkich do mnie.” Orędował wśród uczniów, jakby błagając ich, by działali zgodnie z tym nauczaniem jak z czymś najcenniejszym. Co więcej, nie mogli być uczniami, których wymagał, gdyby nie byli ustanowieni w czystości. Domagał się świadomej transmutacji. „Człowiek, który nie ma temperamentu, nie ma nic do kontrolowania” – powiedział. „Chcę kilku, pięciu czy sześciu, którzy są w kwiecie młodości”.
Często zachęcał uczniów do osiągnięcia wolności. Gdy słowa płynęły strumieniami z głębi jego duszy, atmosfera była naładowana pragnieniem uwolnienia się od niewoli ciała, poniżającego upokorzenia. Gdy opowiadał o „tym nieprzyzwoitym przywiązaniu do życia”, uczniowie czuli się tak, jakby kurtyna, która ukrywała region poza życiem i śmiercią, została im podniesiona i tęsknili za tą chwalebną wolnością. „Azad! Azad! Wolni ! Wolni!” wołał, chodząc tam i z powrotem jak lew w klatce; ale dla niego pręty klatki nie były z żelaza, ale z bambusa. „Nie dajmy się złapać tym razem” taki był jego refren przy innych okazjach.
Niektóre z tych cennych rozmów zostały zanotowane przez jego uczennicę pannę S. Ellen Waldo, a następnie opublikowane jako Natchnione Rozmowy. Uczniowie Swami Wiwekanandy na zawsze pozostaną jej dłużnikami za wierne zachowanie jego nieśmiertelnych słów, a tytuł tej książki został dobrze wybrany, ponieważ rzeczywiście były natchnione. Pewnego dnia panna Waldo czytała swoje notatki kilku spóźnionym przyjezdnym w domku, podczas gdy Swami krążył po podłodze, najwyraźniej nieświadomy tego, co się dzieje. Gdy podróżnicy opuścili pomieszczenie, Swami zwrócił się do panny Waldo i powiedział: „Jak udało ci się tak doskonale uchwycić moją myśl i słowa? To tak, jakbym słyszał siebie samego.”
Podczas tych siedmiu tygodni nauczania Swami był najłagodniejszy i kochany. Nauczał swoich uczniów, tak jak Śri Ramakryszna uczył go w Dakszineśwar: nauczanie było wylaniem jego ducha w komunii z samym sobą. Swami powiedział później, że był w najlepszej formie w Thousand Island Park. Pomysły, które pielęgnował i wyrażał, rosły w ciągu następnych lat przeradzając się w instytucje zarówno w Indiach, jak i za granicą.
W tym czasie jedyną żarliwą pasją Swami było pokazanie uczniom drogi do wolności. „Ach,” powiedział pewnego dnia, ze wzruszającym patosem „gdybym tylko mógł uwolnić was jednym dotknięciem!” Dwie uczennice, pani Funke i panna Greenstidel, przybyły do parku w ciemną i deszczową noc. Jedna z nich powiedziała: „Przybyłyśmy do ciebie tak, jak byśmy poszły do Jezusa, gdyby wciąż był na ziemi by prosić go, aby nas nauczał”. Swami spojrzał na nie życzliwie i delikatnie powiedział: „Gdybym tylko posiadł moc Chrystusa, aby was uwolnić!” Nic dziwnego, że panna Waldo pewnego dnia zawołała: „Co zrobiliśmy, aby zasłużyć na to wszystko?”. I tak też poczuli inni.
Nie można nie być zaskoczonym manifestacją duchowej mocy Swami Wiwekanandy w Thousand Island Park. Na zewnątrz był młodym mężczyzną w wieku trzydziestu dwóch lat. Wszyscy jego uczniowie w domku, z wyjątkiem jednego, byli starsi od niego. Jednak wszyscy patrzyli na niego jak na ojca lub matkę. Osiągnął niewiarygodną dojrzałość. Niektórzy byli zdumieni jego czystością, niektórzy jego mocą, niektórzy jego intelektem, niektórzy jego spokojem, który był jak głębia oceanu, nie przejmujący się falami oklasków czy arogancji. Kiedy zdobył wszystkie te cnoty, które w wieku trzydziestu lat uczyniły go nauczycielem ludzi? Z powyższych stron czytelnik utworzy wyobrażenie o nim jako o burzliwej osobie, walczącej we wczesnej młodości z ubóstwem i duchową niewiarą. Później widzi go wędrującego od Himalajów do Przylądka Komorin, szalejącego przeciwko krzywdom i cierpieniom indyjskich mas. Podczas swoich pierwszych dwóch lat w Ameryce musiał walczyć ze wszystkich sił ze złośliwymi krytykami, aby ugruntować swoją reputację nauczyciela religii. Kiedy więc podpiął się pod źródło wewnętrznego spokoju i pewności, bez którego nauczyciel nie może przekazywać duchowości swoim uczniom?
Nie należy zapominać, że Wiwekananda, jak powiedział Ramakryszna, nie był zwykłym człowiekiem, ale nitjasiddhą, doskonałym jeszcze przed narodzinami, Iśwarakoti, czyli specjalnym wysłannikiem Boga narodzonym na ziemi, aby wypełnić boską misję. Cichy, ale potężny wpływ guru zawsze prowadził jego stopy. Świat zewnętrzny widział tylko jego zmagania i niepokój czasu wędrówek, ale nie wewnętrzną przemianę spowodowaną praktyką czystości, braku przywiązania, samokontroli i medytacji. Zasłona maji, bez której nie jest możliwe fizyczne ucieleśnienie, a która w nim była bardzo cienka, została rozdarta podczas duchowej walki w ciągu kilka lat. Ludzie byli zdumieni widząc jego rozkwit w Parku Tysiąca Wysp.
W Dakszineśwar, chociaż Śri Ramakryszna ofiarował młodemu Narenowi różne nadprzyrodzone moce jogi jako pomoc w jego przyszłej pracy, uczeń odmówił ich przyjęcia, jako możliwej przeszkody dla duchowego postępu. Ale później te moce zaczęły się objawiać jako naturalny owoc jego duchowych urzeczywistnień. W ten sposób widzi się go w Thousand Island Park, czytającego najgłębszą duszę swych uczniów, a następnie udzielając im inicjacji i przepowiadając ich przyszłe kariery. Prorokował dla Siostry Christine rozległe podróże w krajach Orientu i pracę w Indiach. Wyjaśnił, że jego metoda jasnowidzenia była prosta, przynajmniej w opowiadaniu. Najpierw myślał o kosmosie – ogromnym, niebieskim i rozciągającym się wszędzie. Gdy intensywnie medytował nad tą przestrzenią, pojawiały się obrazy, a następnie przedstawiał ich interpretacje, które wskazywałyby na przyszłe życie danej osoby.
Jeszcze przed przybyciem do Thousand Island Park Swami miał inne przejawy takich mocy Jogi. Na przykład, będąc zajęty podróżą po swoim wykładzie, czasami dając dwanaście lub czternaście przemówień tygodniowo, czuł wielkie napięcie fizyczne i psychiczne i często zastanawiał się, o czym będzie mówił następnego dnia. Potem, w środku nocy, słyszał głos, który krzyczał do niego te myśli, które miał przedstawić. Czasami głos przychodził z dużej odległości, a potem zbliżał się coraz bliżej, albo znów, był jak ktoś, kto wykładał obok niego w czasie kiedy leżał w łóżku. Innym razem dyskutowały przed nim dwa głosy, dyskutując na temat wielkich idei, o których nigdy wcześniej świadomie nie słyszał lub nie myślał, a które następnego dnia sam powtarzał z mównicy lub platformy.
Czasami ludzie śpiący w sąsiednich pokojach pytali go rano: „Swami, z kim rozmawiałeś ostatniej nocy? Słyszeliśmy, że mówisz głośno i entuzjastycznie i się zastanawiamy.” Swami często wyjaśniał te manifestacje jako moce i możliwości duszy nazywane ogólnie inspiracją. Zaprzeczył, że to były cuda.
W tym czasie doświadczył on mocy zmieniania życia danej osoby za pomocą dotyku lub wyraźnego widzenia rzeczy dziejących się z dużej odległości. Ale rzadko używał tych i innych mocy, które nabył dzięki jodze. Pewnego dnia, znacznie później, Swami Turijananda wszedł do pokoju Swami Wiwekanandy, podczas gdy Swami leżał na łóżku i zobaczył, zamiast jego fizycznego ciała, wielkie światło. Nic dziwnego, że dziś w Ameryce, pół wieku później, można spotkać mężczyzn i kobiety, którzy kiedyś widzieli lub słyszeli Swami Wiwekanandę i wciąż żywo go pamiętają. Ale nie należy sądzić, że Swami nie okazywał swojego luźniejszego nastroju w Thousand Island Park. Niezawodnie odkrył małe dziwactwa uczniów i wywoływał burze śmiechu przy stole jakimś dowcipem lub żartem – ale nigdy w sarkazmie czy złości. Doktor Wright z Cambridge, bardzo kulturalny człowiek, był jednym ze współmieszkańców Dutcher Cottage. Był tak pochłonięty dyskusjami w klasie, że pod koniec każdego dyskursu profesor nieodmiennie prosił nauczyciela: „No cóż, Swami, wszystko to w końcu sprowadza się do tego, prawda? – Jestem Brahmanem, jestem Absolutem”. Swami uśmiechał się pobłażliwie i odpowiadał łagodnie: „Tak, Dockie, jesteś Brahmanem, jesteś Absolutem, prawdziwą esencją swojej istoty”. Później, kiedy uczony lekarz nieco spóźnił się do stołu, Swami z największą powagą, ale z wesołym błyskiem w oczach mówił: „Nadchodzi Brahman” lub „Oto jest Absolut”.
Czasami mówił: „Teraz będę gotować dla was, „bracia”.” Żywność, którą gotował, była pyszna, ale zbyt ostra dla zachodnich smaków. Uczniowie jednak decydowali się ją zjeść, nawet jeśli ich dusiła. Po ugotowaniu posiłku Swami stał w drzwiach z białą serwetą na ramieniu, w stylu czarnoskórych kelnerów w wagonie restauracyjnym i intonował doskonale naśladując ich wezwanie na obiad: „Ostatnie wezwanie na obiad. Obiad podano”. A uczniowie zwijali się ze śmiechu.
Pewnego dnia opowiadał uczniom historię Sity i czystej kobiecości Indii. W umyśle jednej z kobiet pojawiło się pytanie, jak wyglądałyby dla niego niektóre z pięknych królowych społeczeństwa, szczególnie te, które znały się na sztuce uwodzenia. Jeszcze zanim ta myśl została wyrażona, Swami powiedział poważnie: „Gdyby najpiękniejsza kobieta na świecie patrzyła na mnie w nieskromny lub niekobiecy sposób, natychmiast zmieniałaby się w ohydną zieloną żabę, a oczywiście nie można podziwiać żaby.”
W końcu nadszedł dzień wyjazdu Swami z Parku Tysiąca Wysp. Była środa, 7 sierpnia 1895 r. Rano on, pani Funke i siostra Christine poszli na spacer. Przeszli około pół kilometra na wzgórze, gdzie wszystko było lasem i samotnością i usiedli pod nisko rozgałęzionym drzewem. Swami nagle powiedział do nich: „Teraz będziemy medytować. Będziemy jak Buddha pod drzewem Bo.” Znieruchomiał jak posąg z brązu. Nadeszła burza z piorunami i ulewa; ale Swami niczego nie zauważył. Pani Funke podniosła parasolkę i chroniła go tak bardzo, jak tylko mogła. Kiedy nadszedł czas, aby powrócić, Swami otworzył oczy i powiedział: „Czuję się jakbym znów był w Kalkucie podczas deszczu”. Podobno pewnego dnia w Thousand Island Park doświadczył nirwikalpa samadhi.
O dziewiątej wieczorem Swami wsiadł na parowiec do Clayton, gdzie miał złapać pociąg do Nowego Jorku. Opuszczając Wyspę, powiedział: „Błogosławię te Tysiąc Wysp”. Gdy parowiec odpływał, chłopięco i radośnie machnął kapeluszem do uczniów stojących wciąż na molo.
Niektórzy z jego wielbicieli uważali, że Swami zaplanował w Thousand Island Park założenie organizacji. Ale byli w błędzie. Napisał do ucznia: Nie mamy organizacji ani nie chcemy żadnej budować. Każdy z nich jest zupełnie niezależny do uczenia się, całkiem wolny by uczyć się cokolwiek mu się podoba. Jeśli masz w sobie ducha, nigdy nie przestaniesz przyciągać innych… Indywidualność to moje motto. Nie mam ambicji poza szkoleniem jednostek. Wiem bardzo mało; tą odrobinę uczę bez zastrzeżeń; gdzie jestem ignorantem, przyznaję to… Jestem sannjasinem. Jako taki uważam się za sługę, a nie za mistrza na tym świecie.
Wiwekananda, budziciel dusz, był rzeczywiście zbyt wielki, aby zostać wepchniętym w ramy wąskiej organizacji. Miał wyjątkowe doświadczenie wewnętrznej wolności w Thousand Island Park, które elokwentnie wyraził w swoim wierszu „Pieśń Sannjasina”. Napisał stamtąd do przyjaciela: „Jestem wolny, moje więzi są ścięte, co mnie obchodzi, czy to ciało idzie, czy nie idzie? Mam prawdę do nauczenia – ja, dziecko Boga. A Ten, który dał mi prawdę, pośle mi najodważniejszych i najlepszych współpracowników na ziemi.”
Miesiąc po swoim powrocie z Thousand Island Park, Swami Wiwekananda popłynął do Europy. Zanim jednak podejmiemy ten ważny rozdział z jego życia, dobrze będzie opisać niektóre z jego interesujących doświadczeń w Ameryce, zwłaszcza jego spotkanie ze znanymi osobistościami.
Robert Ingersoll, słynny mówca i agnostyk, oraz Swami Wiwekananda przeprowadzili kilka rozmów na temat religii i filozofii. Ingersoll z ojcowską troską poprosił młodego entuzjastę, aby nie był zbyt odważny w wyrażaniu swoich poglądów, z powodu nietolerancji ludzi wobec wszystkich obcych idei religijnych. „Czterdzieści lat temu” – powiedział – „zostałbyś powieszony, gdybyś przyszedł nauczać w tym kraju, lub zostałbyś spalony żywcem. Byłbyś ukamienowany w wioskach, nawet gdybyś przyszedł jeszcze później.” Swami był zaskoczony. Ale Ingersoll nie zdawał sobie sprawy, że indyjski mnich, w przeciwieństwie do niego, szanował wszystkie religie i proroków, i że chciał poszerzyć poglądy Chrześcijan na temat nauk Chrystusa.
Pewnego dnia, w trakcie dyskusji, Ingersoll powiedział do Swami: „Wierzę, że najlepiej wykorzystam ten świat wyciskając pomarańczę do sucha, ponieważ ten świat jest wszystkim, czego jesteśmy pewni”. Nie miał on nic wspólnego z Bogiem, duszą i życiem po śmierci, które to uważał za bezsensowny żargon. „Znam lepszy sposób na wyciskanie pomarańczy tego świata niż ty” – odparł Swami – „i czerpię z tego więcej. Wiem, że nie mogę umrzeć, więc nie spieszę się. Wiem, że nie ma strachu, więc cieszę się ściskaniem. Nie mam obowiązku, nie mam więzi żony, dzieci i majątku, więc mogę kochać wszystkich mężczyzn i kobiety. Każdy jest dla mnie Bogiem. Pomyśl o radości kochania człowieka jako Boga! Ściskaj swoją pomarańczę na mój sposób, a dostaniesz każdą kroplę!” Ingersoll, jak doniesiono, poprosił Swami, aby nie był niecierpliwy wobec jego poglądów, dodając, że jego własna nieubłagana walka z tradycyjnymi religiami wstrząsnęła ludzką wiarą w teologiczne dogmaty i wyznania, a tym samym pomogła utorować drogę do sukcesu Swami w Ameryce.
Nikola Tesla, wielki naukowiec, który specjalizował się w elektryczności, był pod wielkim wrażeniem, gdy usłyszał od Swami wyjaśnienie kosmogonii Samkhji i teorii cykli podanych przez Hinduistów. Szczególnie uderzyło go podobieństwo między teorią materii i energii Samkhya a teorią współczesnej fizyki. Swami spotkał się również z sir Williamem Thomsonem (później Lordem Kelvinem) i profesorem Helmholtzem, dwoma wiodącymi przedstawicielami zachodniej nauki. Sarah Bernhardt, słynna francuska aktorka, przeprowadziła wywiad ze Swami i wielce podziwiała jego nauki.
Madame Emma Calve, znana primadonna, opisała Swami jako kogoś, kto „prawdziwie chodził z Bogiem”. Przyszła odwiedzić go sama będąc w stanie fizycznej i psychicznej depresji. Swami, który w owym czasie nawet nie znał jej imienia, rozmawiał z nią o jej zmartwieniach i różnych osobistych problemach. Było jasne, że był z nimi obeznany, chociaż nigdy ich nie ujawniła ani jemu ani nikomu innemu. Kiedy Madame Calve wyraziła zdziwienie, Swami zapewnił ją, że nikt z nim o niej nie rozmawiał. „Czy uważasz, że to konieczne?” zapytał. „Czytam cię tak, jakbym otworzył książkę”. Dał jej tę pożegnalną radę: „Musisz zapomnieć. Bądź znów radosna i szczęśliwa. Nie trwaj w milczeniu nad swoimi smutkami. Transmutuj swoje emocje w formę wiecznej ekspresji. Twoje duchowe zdrowie tego wymaga. Twoja sztuka tego wymaga.”
Madame Calve powiedziała później: „Opuściłam go będąc pod głębokim wrażeniem jego słów i jego osobowości. Wydawało się, że opróżnił mój mózg ze wszystkich jego gorączkowych zawiłości i zamiast tego umieścił tam swoje czyste i uspokajające myśli. Stałam się znowu żywa i wesoła, dzięki działaniu jego potężnej woli. Nie stosował hipnozy, żadnego mesmeryzmu – niczego w tym rodzaju. To siła jego charakteru, czystość i intensywność jego celu niosły ze sobą przekonanie. Wydawało mi się, gdy poznałam go lepiej, że uśmierzał chaotyczne myśli do stanu spokojnej zgody, tak że można było poświęcić pełną i niepodzielną uwagę jego słowom”.
Jak wielu ludzi, Madame Calve nie mogła zaakceptować wedyjskiej doktryny całkowitego wchłonięcia indywidualnej duszy w Bóstwie w czasie ostatecznego wyzwolenia. „Nie mogę znieść tego pomysłu” – powiedziała. „Przylgnęłam do mojej indywidualności – choć nieważna. Nie chcę być pogrążona w wiecznej jedności.” Na to Swami odpowiedział: „Pewnego dnia kropla wody wpadła do rozległego oceanu. Znalazłszy się, zaczął płakać i narzekać, tak jak ty. Gigantyczny ocean śmiał się z kropli wody. „Dlaczego płaczesz?” zapytał. „Nie rozumiem, kiedy dołączysz do mnie, przyłączasz się do wszystkich twoich braci i sióstr, innych kropli wody, z których jestem zrobiony, stajesz się oceanem, jeśli chcesz mnie opuścić, musisz tylko się podnieść na promieniu słonecznym do chmur. Stamtąd znowu możesz zejść, jako kropla wody, błogosławieństwo dla spragnionej ziemi”.
Czyż Swami nie wyjaśnił w ten sposób własnej indywidualności? Przed swoim obecnym wcieleniem pozostawał w pojednaniu z Absolutem. Następnie przyjął formę jednostki, aby pomóc ludzkości w jej duchowej walce. Gigantyczna dusza taka jak jego nie zadowala się wiecznym pochłonięciem w Absolucie. Taka też była myśl Buddhy.
W towarzystwie wielkich mężczyzn i kobiet Swami ujawnił swoją intelektualną i duchową moc. Ale człowiek widzi swoją ludzką stronę, szczególnie w kontakcie z pokornymi ludźmi. W Ameryce często uważano go za murzyna. Pewnego dnia, gdy wysiadł z pociągu w mieście, w którym miał wygłosić wykład, powitał go komitet powitalny. Byli tam wszyscy najważniejsi mieszczanie. Podszedł do niego murzyn portier i powiedział, że słyszał, jak jeden z jego ludzi stał się wielki i poprosił o przywilej uściśnięcia jego dłoni. Swami serdecznie uścisnął jego rękę, mówiąc: „Dziękuję! Dziękuję, bracie!” Nigdy nie był niechętny byciu mylonym z murzynem. Wielokrotnie, zwłaszcza na południu, odmawiano mu wstępu do hotelu, salonu fryzjerskiego lub restauracji z powodu jego ciemnej skóry. Kiedy Swami zrelacjonował te wydarzenia zachodniemu uczniowi, natychmiast zapytano go, dlaczego nie powiedział ludziom, że nie jest murzynem, ale Hindusem. „Co!” Swami odpowiedział z oburzeniem. „Wybić się kosztem drugiego? Nie przyszedłem po to na ziemię.”
Swami Wiwekananda był dumny ze swojej rasy i ciemnej karnacji. „Był pogardliwy” – pisała siostra Niwedita – „odtrącając pseudo–etnologię uprzywilejowanych ras. „Jeśli jestem wdzięczny moim aryjskim przodkom o białej skórze” – powiedział – „jestem znacznie bardziej wdzięczny moim mongolskim przodkom o żółtej skórze, a najbardziej wdzięczny czarnoskórym murzynom.”” Był niezmiernie dumny ze swojej fizjonomii, zwłaszcza z tego, co nazywał swoją „mongolską szczęką”, traktując to jako znak „wytrwałości buldoga do celu”. Odnosząc się do tej szczególnej cechy rasowej, o której uważa się, że jest cechą charakterystyczną Aryjczyków, pewnego dnia wykrzyknął: „Nie widzisz? Tatar jest winem rasy! On daje energię i moc każdej krwi”.
Swami miał dziwne doświadczenie w małym amerykańskim miasteczku, gdzie spotkał wielu chłopców z college’u, którzy mieszkali na ranczu jako kowboje. Słyszeli jak opisuje siłę koncentracji, dzięki której człowiek może całkowicie zapomnieć o świecie zewnętrznym. Postanowili więc poddać go próbie i zaprosili na wykład. Drewniana wanna została umieszczona do góry nogami, aby służyć jako mównica. Swami rozpoczął swoje przemówienie i wkrótce wydawał się zatopiony w przedmiocie wykładu. Nagle w jego kierunku padły strzały, a kule przeleciały obok jego uszu. Ale Swami kontynuował swój wykład, jakby nic się nie działo. Kiedy skończył, młodzi ludzie gromadzili się wokół niego i gratulowali mu, że jest dobrym człowiekiem.
W swoich wykładach i rozmowach Swami pokazywał wspaniałe poczucie humoru. Była to cecha ratująca go w jego żmudnym życiu i bez niej mógłby się załamać pod presją intensywnego myślenia. Pewnego razu, w jednej ze swoich klas w Minneapolis, Swami został zapytany przez studenta, czy hinduskie matki rzucały swoje dzieci krokodylom w rzece. Natychmiast padła odpowiedź: „Tak, pani! Wrzucili mnie do środka, ale tak jak twemu legendarnemu Jonaszowi, znów udało mi się wydostać!” Innym razem dama stała się raczej romantyczna wobec Swami i powiedziała mu: „Swami! Jesteś moim Romeo a jestem twoją Desdemoną!” Swami powiedział szybko: „Proszę pani, lepiej oczyść swojego Szekspira”.
Jak już wspomniano, Swami Wiwekananda był szczególnie zaprzyjaźniony z panem i panią Hale z Chicago oraz z ich dwójką młodszych córek i dwiema siostrzenicami. Córki otrzymały imię Mary i Harriet, a siostrzenice Isabel i Harriet McKindley. Pieszczotliwie nazywał on Pana Hale „Ojciec papież” a panią Hale „Matka Kościół”. Do dziewczyn, zwracał się jako „siostry” lub „dzieci”. Między nimi a Swami narodziła się bardzo słodka i ciepła relacja. Jego związek z Mary był szczególnie bliski. Napisał do niej wiele beztroskich listów. W liście do sióstr, datowanym na 26 lipca 1894 r., Swami powiedział:
„Teraz, nie pozwólcie, aby moje listy odeszły poza krąg, proszę – dostałem piękny list od Siostry Mary – Zobaczcie jak dodaję myślnik – Siostra Jeany uczy mnie tego wszystkiego – Ona może skakać, biegać i bawić się i przeklinać jak Diabeł i mówić slangiem w tempie pięciuset słów na minutę – tylko, że ona nie dba o religię – tylko trochę … Cholera, zapominam o wszystkim – Dawałem nurki do morza jak ryba – Cieszę się wszystkim tym – jakim nonsensem była ta piosenka, której nauczyła mnie Harriet, „Dans la Plaine” – niech to licho! – Powiedziałem to francuskiemu uczonemu, a on śmiał się i śmiał się, aż ten człowiek prawie wybuchnął na moje cudowne tłumaczenie – W ten sposób nauczyłybyście mnie francuskiego – Jesteście gromadą głupców i pogan, mówię wam – Jak wy z trudem łapiecie oddech jak ogromne ryby – cieszę się, że skwierczycie (odnosząc się do letnich upałów w Chicago) – Och! jak miło i chłodno jest tutaj – i jest to odczucie zwiększone stokrotnie, gdy myślę o sapaniu, skwierczeniu, gotowaniu, smażeniu czterech starych panien – i jak chłodno i miło, że jestem tutaj – Whoooooo!!!…
No cóż – kochane staruszki – czasami można zobaczyć jezioro, a w czasie bardzo gorących południ myśleć o zejściu na dno jeziora – w dół – w dół – w dół, aż będzie chłodno i przyjemnie, a następnie położyć się na samym dole, z tym samym chłodem na wierzchu i dookoła – i leżeć tam nieruchomo – cicho – i po prostu drzemać – nie spać, ale przeżywać senny, drzemiący, nieświadomy rodzaj błogości – bardzo podobny do tego, który przynosi opium – To jest pyszne – i pijąc mnóstwo mrożonej wody – Panie, pobłogosław moją duszę! – Miałem takie skurcze kilka razy, jakbym zabił słonia – więc mam nadzieję, że będę się trzymał z daleka od zimnej wody –
Bądźcie wszystkie szczęśliwe, drogie fin de siecle młode panie, to stała modlitwa Wiwekanandy.”
Zdajemy sobie sprawę, jak głęboko Swami Wiwekananda wszedł w amerykańskiego ducha, kiedy widzimy jak łatwo używał amerykańskiego slangu. Na pewno ten list jest przykładem. Jak już powiedzieliśmy wcześniej, Swami potrzebował również tego rodzaju rozrywki, aby odpocząć od swego intensywnie poważnego życia i myślenia w Ameryce. Przypomina się, że Śri Ramakryszna również często pozwalał sobie na lekką gadaninę, aby utrzymać swój umysł na poziomie zwykłej świadomości.
Krótko po swoim sukcesie w Parlamencie Religii Swami zaczął, jak widzieliśmy, pisać do swoich wielbicieli w Indiach, odsłaniając przed nimi swoje plany odnowienia Indii. Wezwał ich do podjęcia pracy, która doprowadziłaby do poprawy systemów edukacji i higieny w Indiach. Chciał, aby zaczęto wydawać magazyn dla rozpowszechnienia wśród rodaków szerokich prawdy Wedanty, które wzbudzą zaufanie ich umysłów co do ich mocy i możliwości oraz przywrócą utraconą osobowość. Napominał swoich wielbicieli, aby działali szczególnie na rzecz podnoszenia kobiet i mas, bez których pomocy Indie nigdy nie byłyby w stanie wznieść się z obecnego stanu stagnacji. Wysyłał im pieniądze zarobione przez swoje wykłady na działalność religijną, edukacyjną i inną działalność filantropijną. Jego entuzjastyczne listy były dla nich inspiracją. Ale chcieli, żeby powrócił i podjął przywództwo. Byli także zmartwieni widząc złośliwą propagandę rozsiewaną przeciwko niemu przez chrześcijańskich misjonarzy w Indiach. Jednakże Swami wielokrotnie namawiał ich, aby polegali na sobie. „Stańcie na własnych nogach!” napisał do nich. „Jeśli naprawdę jesteście moimi dziećmi, nie będziecie się niczego bać, nic was nie może powstrzymać. Będziecie jak lwy. Musicie obudzić Indie i cały świat.”
O krytyce ze strony chrześcijańskich misjonarzy napisał: „Chrześcijaństwo nauczane w Indiach jest zupełnie inne od tego, co tu widzimy. Zdziwisz się, słysząc, że mam przyjaciół w tym kraju wśród kleru kościołów episkopalnych i prezbiteriańskich, którzy są zarówno tolerancyjni jak i liberalni i tak szczerzy, jak wy w swojej własnej religii. Prawdziwy duchowy człowiek – wszędzie – ma światłe poglądy. Jego miłość zmusza go do tego. Ci, dla których religia jest handlem zmuszeni są do zaściankowości i złośliwości poprzez samo wprowadzenie do religii konkurencyjnych, walczących i samolubnych metod świata”. Poprosił indyjskich wielbicieli, aby nie zwracali uwagi na to, co misjonarze mówili za lub przeciw niemu. „Będę pracował nieprzerwanie – pisał – aż umrę, a nawet po śmierci będę pracował dla dobra świata. Prawda jest nieskończenie ważniejsza niż nieprawda… Jest siłą charakteru, czystości i prawdy – osobowości. Dopóki mam te rzeczy, możecie czuć się spokojnie; nikt nie będzie w stanie zranić nawet włosa na mojej głowie. Jeśli spróbują, upadną, powiedział Bóg.”